Marzec zakończył się w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu bardzo ciekawym koncertem. W pierwszej połowie koncertu odbyła się prapremiera I Symfonii Jana Duszyńskiego, w drugiej mieliśmy okazję wysłuchać potężnej XI Symfonii g-moll op. 103 „Rok 1905” Dymitra Szostakowicza.
Orkiestrę NFM Filharmonia Wrocławska poprowadził Enrique Mazzola, włoski dyrygent specjalizujący się w muzyce operowej i symfonicznej. Mazzola jest związany obecnie z Francją, gdzie jest dyrektorem artystycznym i muzycznym Orchestre National d’Île-de-France (ONDIF). Ten założony w roku 1974 zespół ma obecnie już ponad czterdzieści lat i występuje w różnych miejscach aglomeracji paryskiej i okolic. Jako siedzibę ma Maison de l’Orchestre (Alfortville – 94) i jest też zespołem stowarzyszonym z La Philharmonie de Paris. Piszę o tym, gdyż nie jest to najbardziej znana przeze mnie orkiestra francuska, zaś dyrygent (którego imię i nazwisko zostało wpisane w logo Orchestre National d’Île-de-France zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie).
Enrique Mazzola prowadził koncert bardzo precyzyjnymi gestami, kojarząc się momentami z jakimś muzycznym robotem. Była to odmiana po świetnych skądinąd dyrygentach takich jak Eiji Oue, którzy występowali ostatnio w NFM i zachowywali się na podium dyrygenckim jak osoby opętane bezgranicznie ekspresją ukazywanej nam muzyki. Wskazówki do poszczególnych sekcji orkiestry nie były rzucane w nią niczym piłki tenisowe czy wezwania do boju, ale były podawane z iście paryską elegancją.
Bardzo lubię prapremiery utworów. Mam wtedy słuszne wrażenie, że biorę udział w chwili historycznej, choć oczywiście nie wiadomo, jak dalej będzie sobie radził utwór, który wraz z resztą publiczności słyszę po raz pierwszy. Jan Duszyński jest bardzo aktywnym autorem muzyki teatralne, szersza publiczność zna jego ścieżki dźwiękowe do dwóch świetnych filmów Władysława Pasikowskiego – Pokłosia i Jacka Stronga. Bałem się zatem, że usłyszę muzykę zbyt ilustracyjną i zbyt prostą, co często się zdarza kompozytorom, którzy stale pracują nad komunikatywnością i prostotą swojego muzycznego przekazu. Wśród melomanów istnieje dość silny klub miłośników muzyki filmowej, ja zaś lubię nieco złośliwie zwracać im uwagę na to, co się dzieje z muzyką do filmu, gdy weźmie się za nią przypadkiem „rasowy” niezależny na co dzień od filmu (czy teatru) kompozytor – mamy takie przykłady filmowej muzyki Pendereckiego czy choćby Glassa i cóż – moim zdaniem od razu słychać dużo większą głębię wyrażaną przez ścieżkę dźwiękową filmu.
Jednak już po pierwszych taktach I Symfonii Duszyńskiego poczułem się pozytywnie rozczarowany. Nie była to muzyka filmowa bez filmu, ale pełnoprawne dzieło współczesne, posługujące się niezależnym od innych sztuk językiem i ekspresją. Początkowy i końcowy motyw (I Symfonia miała w ten sposób ramową konstrukcję) przypomniał mi trochę styl Mykietyna, z jego powtarzającymi się, punktowymi akordami instrumentów perkusyjnych i subtelną chwiejnością rytmiki, kojarzącej się z wygasaniem i nawrotem muzycznej narracji.
Kiedy po jakimś czasie muzycznej medytacji zaczęły w ten muzyczny pejzaż wchodzić instrumenty dęte (poza fletem, który był obecny od samego początku), poczułem się całkowicie oczarowany. Duszyński zaczął się wręcz pławić w niesamowicie wysmakowanych i działających na wyobraźnię efektach sonorystycznych. Blacha brzmiała u niego jak intonujące z różnych miejsc w przestrzeni ludzkie głosy, dźwięki ksylofonów i gongów pojawiały się niczym krople padające na powierzchnie tajemniczego muzycznego jeziora. Smyczki zostały wykorzystane w I Symfonii w bardzo niewielkim stopniu, dołączając do reszty instrumentarium dopiero w końcowej części utworu. Ale i one zostały potraktowane w bardzo twórczy sposób, do tego stopnia, że miałem silne wrażenie synestezji – dźwięki miały kolory, na przykład głęboką zieleń i było to wrażenie nieodparte.
Oczywiście wielkie brawa należą się dyrygentowi i Wrocławskim Filharmonikom za to, że tak dobrze ukazali struktury stworzone przez kompozytora (który oczywiście pojawił się na scenie na koniec wykonania, aby podziękować muzykom – było za co!). Na przerwie rozmawiałem z moim zaprzyjaźnionym architektem – melomanem i on trochę kręcił nosem na zasadzie – „że świetnie, ale jednak Mykietyn jest lepszy w swoim świecie”. Tym niemniej nie byliśmy w świecie Mykietyna. Moim zdaniem Mykietyn po prostu Duszyńskiego zainspirował (a może być to też przypadkowa analogia z naszej strony), natomiast samo dzieło było świetne i z niecierpliwością czekam na kolejne symfonie Jana Duszyńskiego.
W książeczce programowej koncertu napisanej jak zwykle wnikliwie i ciekawie przez Agatę Adamczyk, przytacza ona taką oto uwagę Duszyńskiego o komponowaniu I Symfonii:
„Mocowałem się z nią niemiłosiernie, a mocowanie to głównie dotyczyło podskórnych podszeptów, żeby wszystkiego było więcej. Kiedyś, jeszcze w szkole muzycznej II stopnia, prezentowałem swoją wczesną kompozycję na koncercie uczniowskim. W kulminacyjnej chwili zerknąłem ukradkiem na twarz obecnego z jakichś powodów starszego kompozytora, który niezwykle mi imponował. Twarz jego się skrzywiła, jakby wyrażała pytanie: po co? Zaczynając pracę rok temu, objawił mi się ten prosty motyw, a cała Symfonia jest jego progresją. Nie porzucam go ani na chwilę”
Muszę przyznać, że brzmi to dość enigmatycznie. Z pewnością widać w I Symfonii Duszyńskiego staranną pracę nad odrzuceniem elementów zbędnych, ale nie jest ona minimalistyczna. Może się taka wydawać we wprowadzającym i kończącym ją motywie. Poza tym mamy doczynienia z językiem muzycznym bogatym, ale bardzo subtelnym i sonorystycznie wyczulonym, czego ostatnio we współczesnej muzyce klasycznej trochę brakuje. Rozpisałem się trochę o prapremierze dzieła Duszyńskiego, ale to dlatego, że zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie…
Druga część koncertu była dwukrotnie dłuższa, gdyż naszym uszom objawiła się XI Symfonia g-moll op. 103 „Rok 1905” Dymitra Szostakowicza. To potężny fresk, mający elementy ilustracyjne (sygnałowe wezwania, wrażenie strzałów, przestrzeń placu) i będący też zapewne summą kinowych doświadczeń wielkiego rosyjskiego kompozytora, który miał silne związki z kinem od wczesnej muzycznej młodości. Symfonia powstała w 1957 roku, z opóźnieniem (miała być na stulecie dramatycznych wydarzeń roku 1905, w oficjalnej ideologii ZSRR zwiastujących Lenina i Rewolucję). To opóźnienie wywołane było śmiercią Stalina.
Interpretacja Enrique Mazzoli była inna od wykonań tejże Symfonii, do których przywykłem. Dyrygent zdecydowanie ograniczył nurzanie się w egzystencjalnych, Szostakowiczowskim mroku i postawił na dynamikę, eksponując jednocześnie zaskakująco świeże i ciekawe współbrzmienia uzyskiwane głównie przez sekcje skrzypiec i altówek. Blacha grała szybko, bardzo precyzyjnymi „wystrzałami” i oszczędnie zarządzaną masą. Orkiestra sprawowała się znakomicie – duża precyzja, znakomite panowanie nad dynamiką. Natomiast sam artystyczny wyraz XI Symfonii zaproponowany przez Mazzolę był nieco zaskakujący – nie mieliśmy do czynienia z dziełem zaszczutego przez reżim nerwowego geniusza o nieco podciętych skrzydłach, ale oto przed nami ukazał się śmiały, epicki fresk dotyczący oficjalnego programu XI Symfonii. Ciężko byłoby dowieść na bazie takiej jej wizji, iż Szostakowicz chciał w ten sposób przemycić swoją refleksję o represjonowanych przez system totalitarny w ZSRR. To wykonanie symfonii mówiło rzeczywiście o roku 1905, o tym, że wtedy „lud” przegrał, lecz jego krew nie została przelana na próżno.
A co czuł i myślał sam Szostakowicz, pisząc to dzieło? To pytanie chyba już zawsze będzie towarzyszyć części jego dzieł. Czy Szostakowicz zawsze był ukrytym dysydentem, czy też jednak miał momenty, kiedy wierzył w oficjalną wersję bolszewickiej historii?