Warto poczytać Hansa Hermanna Hoppego, by poznać oryginalne argumenty za monarchią wobec demokracji; iż jest to rząd quasi-prywatny (król uważa się za właściciela państwa), a więc dba o jego długoletni dobrobyt, a nawet nie stara się specjalnie zaszkodzić wrogim prowincjom, ponieważ ma nadzieje, że kiedyś będą one jego własnymi.
Wojna trwa więc krócej, prowadzą ją zawodowe ochotnicze oddziały. Opis ten pasuje do monarchii absolutnych XVII-XVIII wieku. Nie każdy władca tak postępował, ale takie postępowanie leżało w jego dobrze pojętym interesie. W interesie demokratycznych polityków, którzy tylko opiekują się państwem przez 4-8 lat leży powiększenie własnego majątku i nawiązanie znajomości, które mają zapewnić dalszy rozwój kariery politycznej. Każdy dba o „swoje”; monarcha o państwo, polityk demokratyczny o własny brzuch. Wojny „królewskie” w odróżnieniu od religijnych i demokratycznych czyli nacjonalistycznych nie angażowały całego społeczeństwa i miały jasno sprecyzowany cel. Lud zaś nie ogłupiały jak w demokracji, iż sam jakoby rządzi patrzył monarsze na ręce i krzyczał, gdy podatki były zbyt wysokie. Sam władca żyjący z poddanych starał się ich nadmiernie nie obciążać fiskalnie (podatki w XVIII-wiecznej W. Brytanii były 2 razy wyższe niż we Francji i to dlatego Brytyjczycy wygrywali wojny – obserwacja Noama Chomsky’ego). Od siebie mogę jeszcze dodać – za F. Bluche’m – iż nieprawdą jest iż dani władcy absolutni dbali tylko o swoje dwory, a nie o naród; czego przykładem może być wydatna pomoc udzielona Francuzom przez Ludwika XIV w czasie mrozów 1709 roku.
Jednak H.H. Hoppe nie jest monarchistą. Monarchię uważa jedynie za mniejsze zło. Uważa, że każde państwo nakładające podatki bez zgody ludu jest zagrożeniem dla wolności i własności, i poleca rozwiązania polityczne nawiązujące do komun osadników purytańskich w Ameryce w XVII wieku (zanim Anglia wzięła je pod przysłowiowy but), albo do średniowiecznych państw-miast. Chwali on dobrowolny duch współpracy opartej na wspólnym interesie jaki w nich rzekomo panował.
I tu pojawia się problem. Te republiki miejskie nie istniały w politycznej próżni; atakowały się wzajem i toczyły ze sobą wojny nie mniej niszczycielskie – toutes proportions gardées – niż państwa demokratyczne XX wieku! Przypomnieć warto tu Pierra Manent, autora: „Intelektualnej historii liberalizmu”, w której omawia myśl polityczną m.in. Machiavellego – myśliciela wychowanego w tradycji tych średniowiecznych państw-miast, zaznaczając, iż celem polityka służącemu jednemu miastu była totalna anihilacja drugiego konkurencyjnego ośrodka; krwawe i liczne wojny Sieny z Florencją są najlepszym dowodem, iż taka była polityczna rzeczywistość tamtych czasów. Co do kolonii amerykańskich; to może nie walczyły one ze sobą (pewnie dzięki warunkom geograficznym), lecz nie darzyły się wzajemną sympatią – wręcz przeciwnie: Virginians nie cierpieli Marylanders z wzajemnością. Zaś wewnątrz tych społeczeństw istniały purytańskie tyranie obyczajowe; nie mające nic wspólnego z jakąkolwiek wolnością osobistą czy poszanowaniem prywatności. Podobnie było w średniowiecznych miastach z ich wilikierzami, towarzystwami polepszenia obyczajów, religijnymi stowarzyszeniami itd. Cóż w nich było dobrowolnego????
Taką wolność proponuje nam Hoppe? Chyba warto jednak zgodzić się na płacenie monarsze podatków za ochronę przed atakiem innego miasta i wścibstwem rożnych guru w nasze życie. Monarchie absolutne traktowane przez Hoppego jako krok wstecz wobec systemu miast-państw, są przez Manenta chwalone za wprowadzenie ładu i spokoju powszechnego; sam Hoppe zresztą przyznaje, iż chwalono ich jako rozjemców i sędziów. Nie wiem, jak pan Hoppe, ale ja nie chciałbym zostać któregoś dnia zamordowany przez oddziały Republiki Warszawa leżąc w moim poznańskim łóżku, w ramach konkurencji miedzy ośrodkami „opartej na dobrowolnej współpracy” jej członków. Hoppe gani konstytucję USA, której twórcy zauważyli oczywistą prawdę, że tylko władza zwierzchnia może chronić wolność; oczywiście trzeba próbować nie pozwolić jej nadmiernie urosnąć, ale samo jej istnienie jest absolutnie konieczne. Ludzie nie zachowują się ani jak aniołowie, ani jak wilki, ale ich poziom moralny jest niewystarczający do udźwignięcia roli odpowiedzialnych członków dobrowolnej wspólnoty; jakakolwiek by ona miała być. Przykład Szwajcarii używany przez Hoppego jest chybiony; wolność komun i kantonów chroni tam państwo federalne; które istnieje naprawdę – z rządem, partiami i referendami powszechnymi. Hoppe postuluje iść w ślady buntowników amerykańskich 1776 roku; a jaz zacytuję ich przeciwnika Samuela Johnsona” „nie można być trochę posłusznym władzy a trochę nie”.
Poczytam to sobie przy okazji. Na razie czeka na półce Tess Gerritsen.
🙂
Więcej takich. W świecie zdominowanym przez demokrację niełatwo coś znaleźć „kontra” (mówię tu tylko o sensownych alternatywach a nie o odmianach pro-czerwonego zidiocenia), choćby tylko po to, żeby mózg przewietrzyć.
Na jakiej podstawie wyciągnął pan wniosek, że ludzie nie są w stanie sami żyć ze sobą bez państwa? Dlaczego pan uznał poziom moralny za zbyt niski? Czy nie uważa pan przy okazji, że ludzie wybrani przez ludzi o zbyt niskim poziomie moralnym również nie będą nazbyt moralni?
Nie są bo zaraz ktoś państwo stworzy