Wrocław w połowie stycznia wygląda dość starodawnie. Gotyckie mury toną w cieniach, neostylowe kamienice wielkich śródmieść łączą się z błotnistym odcieniem nieba, zaś światła okien i latarni ulicznych mienią się jak rozlane plamy farby w kałużach ziemi i eterycznych chmur. Początek świętowania 100 – lecia odzyskania Niepodległości przez II RP nie przypadł w muzycznym Wrocławiu na przedwiośnie, kiedy te wszystkie brązy pęcznieją od przebudzającej się trawy. Ale oczywiście styczeń też ma swój urok, nawet jeśli natura poskąpiła mu w tym roku białego odcienia śniegu.
Mający w sobie archaiczną prostotę i modernistyczny szeroki gest budynek NFM szybko zagarniał tłum spragnionych muzyki ludzi gdy dojeżdżałem doń rowerem przez wielki, zalany wilgocią Plac Wolności. Program koncertu 19 stycznia 2018 roku zapowiadał się bardzo obiecująco. Mieliśmy słuchać Paderewskiego i Beethovena z Wrocławskimi Filharmonikami pod batutą ich szefa artystycznego Giancarlo Guerrero, z którym już na kilku poprzednich koncertach wrocławska orkiestra rozbłysła wspaniale muzyką.
Paderewski Koncert fortepianowy a-moll op. 17 usłyszeliśmy z Szymonem Nehringiem, młodym pianistą, który jako jedyny jedyny reprezentant Polski znalazł się w finale XVI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. F. Chopina w Warszawie (2015 rok). W 2017 Szymon Nehring roku wygrał prestiżowy Międzynarodowy Mistrzowski Konkurs Pianistyczny im. Artura Rubinsteina w Tel Awiwie. Nota bene Artur Rubinstein, uroczony w Łodzi i związany mocno z międzywojenną Polską, choćby przyjaźnią z Szymanowskim i Kochańskim, znał też Ignacego Jana Paderewskiego (1860–1941), którego opisał od muzycznej strony jako osobę niepewną swoich talentów i ciągle doskonalącą swoje muzyczne rzemiosło. Paderewski nie zawsze słynął jako bezbłędny interpretator, jednak nawet gdy w jego interpretacjach zdarzały się potknięcia, nadrabiał je niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju emocjonalną aurą ukazywanej muzyki, pełną półcieni, wigoru, siły oddziaływania.
Szymon Nehring / fot. Bruno Fidrych
Jako kompozytor, polityk i ojciec Niepodległości bywał w PRL Paderewski marginalizowany, dziś jednak coraz bardziej odkrywa się w Polsce jego dzieła, sądzę, że również na świecie pozycja jego muzyki będzie wzrastać, gdyż odrzucanie estetyki romantyzmu wśród współczesnych kompozytorów i krytyków muzyki nowej w dużej mierze się skończyło.
Swój koncert Paderewski pisał w latach 1882 – 1888 w Zakopanem, Krakowie, Wiedniu i Paryżu. To w tym ostatnim mieście znalazł antidotum na swoją niepewność wobec swoich kompozytorskich talentów w postaci Saint-Saënsa, wielkiego autorytetu muzyki francuskiej i autora doskonałych koncertów fortepianowych, zazwyczaj bardzo krytycznego wobec innych kompozytorów:
„Nic nie trzeba tu zmieniać. Śmiało może pan zagrać swój koncert tak, jak pan go napisał, i będzie się podobał publiczności, bo jest dobry” – powiedział Paderewskiemu autor wspaniałego Koncertu Egipskiego.
We Wrocławiu już na starcie urzekł mnie akompaniament orkiestry. Jego brzmienie, wyrazistość, barwność i adekwatność wobec koncepcji solisty, Szymona Nehringa. Dawno już nie słyszałem na koncercie na żywo tak znakomicie towarzyszącej soliście orkiestry. Szymon Nehring grał świetne, bezbłędnie realizując wirtuozerską partię, ukazując wszelkie jej niezwykłości, które mnie kojarzą się ze sztuką Polską zbliżającą się do przełomu wieków. Jest w koncercie Paderewskiego zapowiedź krakowskiej secesji, fantazyjnych snów Wyspiańskiego, jest też przepych historycznych obrazów Matejki. Tematy ludowe, romantyzm, łączą się z wyciąganiem muzycznego czasu, z jego zaskakującymi modulacjami, wygięciami. Nastroje należą nie tylko do polskich czy europejskich baśni i powieści, ale też delikatnie wychodzą poza te ramy, pokazując człowieka współczesnego, znającego świat w różnorodnych jego przejawach. W tak znakomitym wykonaniu koncert Paderewskiego zabrzmiał jako bardzo dobry utwór, zwłaszcza jego dwie pierwsze części, ostatnia wydaje się nieco porzucać estetyczne napięcie na rzecz efektowności, ale też może być jako fragment całości. Nehring grał na nietypowym instrumencie, czyli na ręcznie wykonanym specjalnym fortepianie Fazioli, bardzo pięknie prezentującym się na scenie. W porównaniu z bardziej standardowym, lecz oczywiście doskonałym Steinwayem, który zazwyczaj służy w NFM pianistom, Fazioli miał dźwięk nieco cichszy i krótszy, bardziej selektywny w górze i mniej potężny w basach. Moim zdaniem instrument pasował do bardzo wyważonej i dokładnej estetyki pianisty, wadą była jego większa trudność w przebiciu się przez tutti orkiestry w środkowych dźwiękach skali. Na bis Nehring zagrał miniaturkę Paderewskiego, dopełniając znakomitej pierwszej części koncertu.
Giancarlo Guerrero / fot. Tony Matula
W drugiej części koncertu mieliśmy absolutne arcydzieło, jakim jest IX Symfonia Ludwiga van Beethovena. Do dziś nie wiem, skąd się wzięła ta niezwykła dźwiękowa konstrukcja, która fascynowała Liszta, Wagnera, całkowicie wchłonęła Mahlera i wielu innych kompozytorów. Czy Beethoven podróżował w czasie? Czy był jakimś genialnym kosmitą żyjącym w ciele człowieka? Zawsze mam wrażenie, że w IX Symfonii są elementy, których świeżość i nowoczesność nie została nigdy prześcignięta i nawet najbardziej śmiałe kompozycje naszych czasów wydają się przy nich zakurzonymi eksponatami. Beethoven jest w tej symfonii architektem, wprowadza do swej muzyki kosmos i rządzącą nim grawitację, czujemy dźwiękowe obiekty płynące obok siebie i wokół siebie, wsłuchując się możemy opisać niemal ich kształt i ciężar. Nie ma takiej drugiej muzyki, to jest wręcz niewiarygodne! Wrocławscy Filharmonicy, Chór NFM pod batutą Giancarlo Guerrero stworzyli znakomitą interpretację Dziewiątki. Smyczki były wspaniałe, eksponowane przez Beethovena instrumenty dęte też grały bardzo dobrze. Kotły, które właśnie w tym dziele Beethoven wydobył kilka razy na plan pierwszy, oczywiście brzmiały przepysznie. W pierwszej części motyw „rodzenia się wszechświata” był szybki, więc spodziewałem się szybkich temp, na szczęście nie były takimi. Guerrero pozwolił nam podziwiać tę kosmiczną strukturę, frazy podświetlone jakimś niepowtarzalnym, niemożliwym do podrobienia światłem. Druga część była taneczna, ale bez cienia trywialności czy banału. Trzecia część wspaniale elegijna (tak jak pierwsza była epicka), z wyłaniającymi się z niej potężnymi kulminacjami jakichś – nie wiem – zamków na planetoidach… Już w dzieciństwie pokochałem ten rozległy pejzaż Adagio molto e cantabile, z którego wyłaniają się nagle niezwykłe przestrzenie i co przez całe swe twórcze życie naśladował Bruckner, stając się dzięki temu wielkim. Wreszcie finał, część chorałowa, gdzie kosmos Beethovena schodzi do ludzi w Odzie do radości, lecz wciąż przezierają zeń gwiazdy, zilustrowane nagłymi ingerencjami abstrakcyjnego, muzycznego konstruktywizmu w smyczkach. Chór NFM śpiewał mocno, mieniąc się pełnymi barwami jak wielkie płótna Davida, czwórka solistów: Aleksandra Kubas-Kruk – sopran, Joanna Dobrakowska – mezzosopran, Przemysław Borys – tenor ,Wojtek Gierlach – bas; też bardzo dobrze wywiązała się z zadania, szczególne brawa należą się Przemysławowi Borysowi w jego solowym fragmencie i pięknym głosom pań dobrze trzymającym górną ramę tego muzycznego fresku. Guerrero w finale pokazał trochę swoich oryginalnych pomysłów na ogólną równowagę poszczególnych głosów, na tempa i ich agogikę. To też było ogromnie ciekawe.
To był piękny muzycznie wieczór. Porywająca gra Wrocławskich Filharmoników pod batutą Guerrery, elegancki i wirtuozerski Nehring, pełne brzmienie Chóru NFM, dobrzy soliści, największa, a z pewnością najbardziej niezwykła symfonia wszechczasów (inne Beethovena z nią konkurują…) i odkrywczo ukazany Paderewski.
Ciekawa strona. Z niecierpliwoscia czekam na nastepny artykul