Charles Lloyd zamyka Jazztopad

   Charles Lloyd jest od lat stałym gościem wrocławskich Jazztopadów. Przed gmachem NFM, obok kilkunastu innych, wmurowana jest poświęcona mu płyta. W „alei sław”, która ciągnąć się będzie zapewne aż do odległej o kilkaset metrów opery, dominują oczywiście wykonawcy muzyki klasycznej, ale jest już kilku jazzmanów, w tym Lloyd. Nic zatem dziwnego, że to właśnie Charles Lloyd, kochany przez publiczność Jazztopadu, zamykał Jazztopad (23.11.2025). Jako, że należę chyba do nielicznego grona miłośników muzyki klasycznej, którzy nie wychowali się też na jazzie (potrzebę muzyki improwizowanej zapewnia mi hindustani sangeet), tegoroczne Jazztopadowe recenzje piszę dość długie i wnikliwe. Chcę pokazać punkt widzenia kogoś, dla kogo jazz nie jest oczywistym towarzyszem Mozarta, Bacha czy Chopina. Są za to nimi inni klasyczni improwizatorzy/kompozytorzy, tacy jak Pandit Ravi Shankar, Pandit Bhimsen Joshi, Ustad Asaad Ali Khan etc. Tu od razu Lloyd ma u mnie plusa, gdyż nagrał dla ECM znaczącą płytę z Ustadem Zakirem Hussainem, jednym z największych indyjskich tablistów. Zakir Hussain zmarł niestety niedawno, 15 grudnia 2024 roku, co było ogromną stratą dla całego świata. Na szczęście pozostawił po sobie rekordową najpewniej liczbę płyt. Przypuszczam, że ten wielki muzyk po prostu niemal nigdy nie odrywał się od tabli i dokonywał co najmniej trzech nagrań w tygodniu. Najważniejsza była indyjska muzyka klasyczna, ale nie brakowało też innych projektów, jak ten z Charlesem Lloydem, z pewnością jeden z najciekawszych nieklasycznych. Widziałem tę płytę w festiwalowym sklepiku, ale cena mnie trochę odsunęła od niej. Pewnie jednak prędzej czy później ją nabędę, bo z pewnością warto. A na razie pomyślałem, że po raz pierwszy w życiu nagram kasetę magnetofonową z Tidala (tylko na swój użytek). Ciekaw jestem czy mój Technics umie też nagrywać i czy kasety maxell zakupione w Japonii do czegoś się nadają. Słucha i słyszę, że Lloyd daje się wyszaleć Hussainowi, a ten nie boi się indyjskich form ludowych i klasycznych…

   Z pewnością kilka lat temu przedstawiałem wam sylwetkę Charlesa Lloyda, gdyż tak jak powyżej pisałem, jest on stałym uczestnikiem Jazztopadów. Ale mam nadzieję, że moja świadomość muzyki jazzowej trochę wzrosła przez ostatnie lata, choć bardziej przez osmozę związaną ze słuchaniem płyt i kaset (a nawet szpul!) niż przez pełne zrozumienie, czym charakteryzuje się scena nowojorska, jazz z Memfis etc. Gdy czytam, że ktoś łączy jazz z soulem czy funkiem, nadal jestem trochę jak dziecko we mgle. Zatem moją recenzję wplotę w pogłębione ukazanie sylwetki Charlesa Lloyda. Przypomnę, że uważam, iż recenzja kogoś, kto przychodzi do świata jazzu zupełnie z zewnątrz, kto nie uważa tej muzyki za konieczność i oczywistość, może mieć jakąś wartość. Inaczej nic bym na ten temat nie pisał.

Dowiadują się z Internetu, że Charles Lloyd, amerykański saksofonista, flecista i kompozytor, od ponad sześciu dekad pozostaje jedną z najbardziej wpływowych i inspirujących postaci światowego jazzu. Jego twórczość, łącząca głęboką duchowość, otwartość na eksperymenty i nieustanną ciekawość muzyczną, nieustannie ewoluuje, zachowując przy tym rozpoznawalny, osobisty idiom. Wrocławski koncert nie wydał mi się jakoś mocno eksperymentalny, wręcz przeciwnie na tle innych wysłuchanym przeze mnie koncertów Jazztopadów. Lloyd zaprezentował improwizacje, nie zawsze jakoś mocno rozbudowane, oparte na wyrazistych i powtarzających się (ale nie minimalistycznie) tematach muzycznych. Napisałbym, że są to „jazzowe standardy” i pewnie miałbym sporo racji, jednak część z tych melodii to były własne kompozycje Lloyda, nawiązywał też do swoich dawniejszych albumów, w tym do współpracy z nieodżałowanym Zakirem Hussainem. Można jednak zgodzić się z Internetem, że w listopadzie 2025 roku Lloyd, mając 87 lat, nie tylko nie zwalnia tempa, ale wręcz intensyfikuje swoją działalność artystyczną, wydając nowe albumy, koncertując na całym świecie i podejmując świeże projekty współpracy z innymi artystami.

Charles Lloyd urodził się 15 marca 1938 roku w Memphis, Tennessee, w rodzinie o afroamerykańskich, irlandzkich i mongolskich korzeniach. Już jako dziecko miał kontakt z legendami jazzu i bluesa, które bywały gośćmi w domu jego matki – wśród nich byli m.in. Duke Ellington i Count Basie. Zawsze się zastanawiam, dlaczego dawni jazzmani byli w swoich imionach hrabiami, książętami czy królami. Na pewno łatwo to sprawdzić, ale zostawię sobie to do następnej jazzowej recenzji. W wieku dziewięciu lat Lloyd rozpoczął naukę gry na saksofonie, który szybko stał się jego „głosem” i narzędziem ekspresji. W młodości grał z bluesmanami, takimi jak B.B. King czy Howlin’ Wolf, a jego edukację muzyczną uzupełniali wybitni mentorzy, m.in. Phineas Newborn Jr. i Willie Mitchell. Choć nie słucham na co dzień bluesa, to ilekroć słyszę B.B. Kinga muszę przyznać jego ogromny talent. Niezwykłe jest też u wielu bluesmenów swobodne snucie wielogłosowości w gitarze i w śpiewie.

W 1956 roku Lloyd przeniósł się do Los Angeles, gdzie studiował na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, grając jednocześnie w big bandzie Geralda Wilsona i nawiązywał kontakty z awangardową sceną jazzową. W latach 60. współpracował z Chico Hamiltonem (jako muzyk i dyrektor muzyczny), a następnie z Cannonballem Adderleyem. Przełomem okazało się założenie własnego kwartetu z Keithem Jarrettem, Cecilem McBee i Jackiem DeJohnette’em. Album „Forest Flower: Charles Lloyd at Monterey” (1966) stał się sensacją, przekraczając milion sprzedanych egzemplarzy i otwierając Lloydowi drzwi do międzynarodowej kariery. Keith Jarrett to jazzman, którego zawsze ceniłem. Oczywiście za jego solowe improwizacje, które bywają bardzo klasyczne a nie tylko jazzowe. Ostatnio zaczęły mi jednak sprawiać przyjemność również czysto jazzowe płyty Jarretta i cieszę się, że Lloyd należał do tego świata. Obecnie Jarrett nie może już grać z uwagi na zdrowie, co oczywiście jest wielką stratą dla muzyki.

Po okresie intensywnej działalności koncertowej i nagraniowej Lloyd wycofał się z głównego nurtu jazzu, szukając duchowego ukojenia w Big Sur i praktykując transcendentalną medytację. Tak samo jak wielki reżyser David Lynch, któremu jednak mogło to trochę zaszkodzić z uwagi na sekciarstwo. W latach 70. i 80. Lloyd sporadycznie nagrywał i koncertował, m.in. z The Beach Boys i zespołem Celebration. Powrót do aktywności jazzowej nastąpił dzięki współpracy z Michelem Petruccianim, a od końca lat 80. Lloyd regularnie nagrywał dla ECM, tworząc szereg uznanych albumów z wybitnymi muzykami, takimi jak Brad Mehldau, John Abercrombie, Larry Grenadier czy Billy Higgins. W tym roku Lloyd wystąpił we Wrocławiu w składzie:

Charles Lloyd – saksofon, flet
Jason Moran –  fortepian
Larry Grenadier – kontrabas 
Kweku Sumbry – perkusja

Dość nowy dla Lloyda był perkusista Kweku Sumbry. Grał bardzo ciekawie, lubiąc masywne, kamienne brzmienie. Grał na perkusji malarsko, miękko poruszając ramionami. Przyjemnością było nie tylko jego słuchanie, ale samo patrzenie na jego grę. Wrażenie robili też inni muzycy, z którymi Lloyd występuje już od jakiegoś czasu. Improwizacje fortepianowe Jasona Morana były błyskotliwe, pełne inwencji, dynamiczne i gęste. Było to ciepłe, ale też abstrakcyjne granie, kojarzące mi się trochę z Jarrettem, a jego lubię już od dawna. Larry Grenadier na kontrabasie wykazywał się dużą swobodą, pięknym brzmieniem i dużą wyobraźnią nawet w lirycznych momentach, gdzie trzeba coś robić, ale jako, że nie ma pulsacji rytmicznej, to w sumie nie wiadomo co. Ogólnie wolałbym, aby we fragmentach bardzo lirycznych, gdy gra saksofon Lloyda, pozostawiano go samemu. Nie rozumiem, czemu w tle muszą być wtedy jakieś zawieszone akordy i inne przeszkadzajki. Tym niemniej inni członkowie kwartetu Lloyda dowiedli, że nawet w tak trudnych muzycznie chwilach potrafią ciekawie fantazjować. Oczywiście najlepsze były powolne dialogi z fortepianem, sądzę jednak, że było to wcześniej przygotowane, nie była to czysta improwizacja, może nawet wcale nie była to improwizacja. Wróćmy do Lloyda i jego biografii.

W XXI wieku Lloyd kontynuował eksplorację nowych formacji i brzmień, m.in. w projektach z Zakirem Hussainem („Sangam”), The Marvels (z Billem Frisellem i Gregiem Leiszem) oraz w licznych trio i kwartetach. Jego muzyka, choć zakorzeniona w tradycji, nieustannie poszukuje nowych środków wyrazu, łącząc elementy post-bopu, free jazzu, bluesa, muzyki świata i duchowości.

W najnowszych projektach Charles Lloyd prezentuje brzmienie, które krytycy określają jako „mocne i eteryczne”, „pełne duchowej głębi” oraz „zaskakująco świeże, mimo upływu lat”. Po pierwszym koncercie Jazztopadu napisałem, że David Murray był świetny, ale za mało włączał się w grę swojego zespołu. Mój przyjaciel, miłośnik jazzu, wyjaśnił mi, że to typowe iż lider zostawia aż tyle miejsca pozostałym muzykom i że Murray, jak na siebie, i tak bardzo dużo grał. Jednak Lloyd był na swoim koncercie znacznie mocniej obecni, zaś pozostali muzycy mieli przestrzeń dla siebie. Gdy Lloyd zostawiał ich samych, swobodnie kontynuowali rozwój muzyki, a nie trwali przy jednej sekwencji jak członkowie zespołu Murraya. Więc albo Lloyd ma jakieś jazzowe ADHD, mimo sędziwego już wieku, albo umie lepiej współpracować z pozostałymi muzykami. Co jednak ciekawe, Lloyd na wrocławskim koncercie nie troszczył się zbytnio o rytmiczną pulsację. Grał mieszcząc się w rytmie, ale nie dbał o jakiś szczególnie mocny „drive”. Wolał raczej poetyzować i malować.  W sieci czytamy, że Lloyd nie szuka wirtuozerskich popisów – jego gra jest oszczędna, skupiona na barwie, frazie i oddechu. Jak sam mówi: „Ton jest dla mnie niezwykle istotny. Chcę wejść głębiej w dźwięk. Moim celem jest prostota i jasność”.

W recenzji „The Sky Will Still Be There Tomorrow” Marek Dusza podkreśla: „Słychać tu jego muzyczne i życiowe doświadczenie, niezwykłą wrażliwość na brzmienie i harmonię, a co najważniejsze – dobro płynące z muzyki. (…) W ‘Defiant, Tender Warrior’ – wyzwaniu ‘czułego wojownika’, jakim niewątpliwie jest sam Lloyd – słychać nuty, jakich nie zagra żaden inny saksofonista – niezwykle nastrojowe, ale i mocne, silnie działające na wyobraźnię i pobudzające zmysły”.

Lloyd traktuje saksofon jako przedłużenie własnego głosu i narzędzie do przekazywania duchowych treści. Jego frazowanie jest swobodne, często przypomina śpiew lub recytację. W wywiadzie dla Everything Jazz podkreśla: „Kiedy zanurzasz się głęboko w nieskończoność, a potem wynurzasz się na powierzchnię rzeczywistości – cząstka nieskończoności przenika do twojego oddechu”. To podejście sprawia, że nawet najprostsze melodie nabierają u niego głębokiego znaczenia. Takie podejście z pewnością ułatwiało mu współpracę z takimi muzykami jak Zakir Hussain, którzy grając patrzą w nieskończoność. W Indiach muzyka jest boginią, Saraswati. Zakir Hussain, syn legendarnego tablisty Alla Rakhi, który grał z legendarnym Panditem Ravim Shankarem, był, można tak powiedzieć, sufim. Wychodził rodzinnie z islamu, ale wszelkie metafizyczne muzyczne tradycje pochodzące z hinduizmu były mu bardzo bliskie.

W grze Lloyda wyraźnie słychać wpływy bluesa, gospel, muzyki klasycznej i tradycji afroamerykańskiej. Jego saksofon potrafi być zarówno czuły i liryczny, jak i surowy, ekspresyjny, a nawet transowy. W utworach takich jak „Chulahoma” czy „Blues for Langston” eksploruje bluesowe korzenie, wykorzystując minimalistyczne środki i dialog z gitarą bottleneck Marvin Sewella.

W ostatnich latach Lloyd najczęściej sięga po saksofon tenorowy, altowy, flet oraz coraz częściej po tárogató – węgierski instrument dęty drewniany, który wnosi do jego muzyki orientalny, mistyczny posmak. W projektach trio i kwartetowych korzysta także z altowego saksofonu i klarnetu, a jego gra na flecie zachwyca lekkością i śpiewnością. W recenzji „Figure in Blue” Nick Lea zwraca uwagę na „piękne solo na flecie w ‘Blues for Langston’ oraz subtelne użycie tárogató w utworach o medytacyjnym charakterze”. Tym razem były przygotowane trzy instrumenty, zaś Lloyd sięgał głównie po saksofon, w paru momentach również po flet.

Przejdę teraz do najnowszych nagrań Lloyda, które oddziaływały na wrocławski koncert. Wydany 15 marca 2024 roku przez Blue Note Records, album „The Sky Will Still Be There Tomorrow” to dwupłytowe dzieło nagrane w kwartecie: Charles Lloyd (saksofon, flet), Jason Moran (fortepian), Larry Grenadier (kontrabas) i Brian Blade (perkusja). Album zawiera 15 utworów – zarówno nowe kompozycje, jak i reinterpretacje starszych dzieł Lloyda oraz standardów, takich jak „Balm in Gilead” czy „Lift Every Voice and Sing”.

Recenzenci podkreślają, że jest to jedno z najważniejszych dzieł w późnej karierze Lloyda. John Fordham z „The Guardian” pisze: „Ten zestaw otwiera piękny ‘Defiant, Tender Warrior’, budując hipnotyczny trans z delikatnych fal fortepianu, pomruków kontrabasu i szeptów werbla, zanim Lloyd wprowadzi swoje „oddechowe”, tenorowe dźwięki i uniesione, wysokie frazy”. Spin dodaje: „Album pełen jest impresjonizmu, post-bopowej chwały i gospelowo-soulowych inspiracji. Każdy fragment błyszczy liryzmem, iskrzy napięciem, zawsze naznaczony głębią i człowieczeństwem”.

W Polsce album spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Marek Dusza z Audio.com.pl podkreśla: „Trudno uwierzyć, że po 80-tce jazzman nagrywa najlepsze płyty swojego życia, ale rzeczywiście jest to wyjątkowy album. Słychać tu jego muzyczne i życiowe doświadczenie, niezwykłą wrażliwość na brzmienie i harmonię, a co najważniejsze – dobro płynące z muzyki”.

Album zdobył uznanie krytyków na całym świecie, otrzymując m.in. tytuł „Albumu Roku” według DownBeat Critics Poll 2024 oraz bardzo wysokie noty na Metacritic (95/100).

Najświeższym projektem Lloyda jest wydany 10 października 2025 roku album „Figure in Blue”, nagrany w nowym trio: Charles Lloyd (saksofon, flet, tárogató), Jason Moran (fortepian) i Marvin Sewell (gitara). To dwupłytowe wydawnictwo, trwające blisko 98 minut, stanowi muzyczny pamiętnik artysty, w którym powraca do swoich korzeni, oddaje hołd mistrzom i eksploruje nowe terytoria brzmieniowe.

Album zawiera zarówno nowe kompozycje, jak i reinterpretacje starszych utworów oraz wybrane standardy. Szczególne miejsce zajmują tu dedykacje dla Duke’a Ellingtona („Figure in Blue, Memories of Duke”, „Heaven”, „Black Butterfly”), Billie Holiday („The Ghost of Lady Day”), Zakira Hussaina („Hymn to the Mother, For Zakir”) oraz utwory inspirowane bluesem Delty i dziedzictwem rdzennych Amerykanów („Hina Hanta, the Way of Peace”, „Chulahoma”).

W recenzji dla JazzTrail czytamy: „Lloyd prowadzi nowe trio z długoletnim współpracownikiem Jasonem Moranem na fortepianie i gitarzystą Marvinem Sewellem jako nieprzewidywalnym jokerem. Razem wydobywają autentyczny Delta blues z intrygujących harmonii, oddając hołd licznym inspiracjom Lloyda. (…) ‘Figure in Blue’ uchwyca duszę kompozycji Lloyda, zarówno nowych, jak i odświeżonych, ukazując doskonałą dynamikę tria”. To oddawanie hołdu licznym inspiracjom Lloyda słychać też było we Wrocławiu. Saksofonista czynił to przeważnie lirycznie i poetycko, ale potrafił też inteligentnie żartować, bawiąc się gwałtownym przerywaniem frazy, które znam na przykład z początkowych fraz albumu Milesa Daviesa Tutu.

Nick Lea z Jazz Views pisząc o najnowszych albumie Lloyda podkreśla: „To prawdziwy album tria; kolektyw podobnie myślących indywidualności, które reagują na siebie niemal telepatycznie, tchnąc życie w muzykę i tworząc napięcie, dotyczące tego jak rozwinie się dany utwór. (…) Lloyd, mając do dyspozycji bogactwo doświadczeń i głęboką znajomość historii jazzu, oddaje hołd Ellingtonowi, Billie Holiday i Zakir Hussainowi w ekspresyjnych, pięknie zagranych interpretacjach”.

Jak ja oceniam koncert Lloyda i jego muzycznych towarzyszy? Oczywiście artysta grał lirycznie i pięknie, napełniał wszystko swoją energią, co było świetne. Podobały mi się nawiązania do Zakira Hussaina, choć tak ogólnie chciałbym też trochę więcej czystej jazzowej abstrakcji. Ta jednak pojawiała się, głównie dzięki grze perkusisty i pianisty. Potrafili oni wpleść w ogólny bieg muzyki zachwycające błyski, jakby improwizowane mikrostruktury, co znów kojarzyło mi się z Indiami, gdzie takie rzeczy dość często się dzieją. Mam na myśli jakby takie maleńkie, błyskawiczne miniaturki czegoś „zupełnie innego” wplatane mistrzowsko w ogólną, szeroko biegnącą narrację.

Brak melodii w muzyce klasycznej stał się główną przyczyną odejścia wielu kompozytorów od kiedyś jakże modnego szeroko pojętego dziedzictwa Weberna. Neoromantyzm czy minimalizm przywróciły klasyce piękne niekiedy melodie. Jednak jedyną wadą jaką dostrzegłem w koncercie Lloyda był właśnie nadmiar melodii i niewielka, w stosunku do nich, liczba abstrakcyjnych, improwizacyjnych przetworzeń, gdzie słuchamy muzyki jako czystej abstrakcji. Można by nawet tak z przymrużeniem oka porównać melodyczną muzykę do malarstwa przedstawiającego, zaś muzykę skupioną na ruchu i transformacjach porównać z abstrakcją. I mieliśmy w koncercie Lloyda piękne pejzaże (towarzyszył mu zresztą ekran z ciekawym kolażem filmowo – zdjęciowym). Brakowało mi jednakże większej ilości abstrakcji. Nie jest to jednak żadna wada, ale kwestia mojego gustu, który powoli formuje się także w odniesieniu do muzyki jazzowej. Podobało mi się podejście do nowych czy też starych melodii i standardów na koncercie Marthy Sanchez. Było tylko delikatne echo prostej w swej istocie melodii, po czym wielominutowe abstrakcyjne improwizacje, czerpiące też obficie z Ligetiego, Messiaena i kogo tam jeszcze. Ale rozumiem, że „malarstwo realistyczne”, opieranie się na melodiach, też jest jazzowi potrzebne i Lloyd jest w tym względzie poetyckim mistrzem.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

9 − dziewięć =