Obejrzałem niedawno film „Ad Astra”, który skłonił mnie do refleksji powracającej do mnie ostatnio prawie zawsze po obejrzeniu filmu science fiction. Wygląda na to, że kosmos nie bawi filmowców. Nie tylko filmowców zresztą.
Fabuła „Ad Astra”, którego nie będę opisywał pod kątem obsady czy producentów sprowadza się do tego, że struty i zmęczony życiem kosmonauta ma polecieć na orbitę Neptuna, aby zabić swojego strutego i zmęczonego życiem ojca, też kosmonautę zresztą, bo jakże inaczej znalazłby się na orbicie Neptuna. Ojciec bohatera uważany był za zmarłego, jak się jednak okazało, przeżył, zaś wcześniej wybił własną załogę. Powód był prozaiczny – ojciec bohatera miał odnaleźć ślady inteligentnego życia w kosmosie. Twórcy fabuły uznali, że dopiero orbita Neptuna pozwala przyjrzeć się głębiom kosmosu odpowiednio dokładnie, z dala od zakłóceń powodowanych przez heliosferę.
Ojciec bohatera był złym ojcem, który opuścił rodzinę oddając się służbie kosmosu. Był też nienajlepszym kapitanem załogi, bowiem gdy ta zaczęła się buntować nie chcąc kontynuować nie przynoszących oczekiwanych wyników obserwacji kosmosu, wymordował ją. Później zaś się okazało, że za sprawą napędu na antymaterię mieszczącego się w statku kosmicznym szaleniec zagraża całemu Układowi Słonecznemu. Koniec końców ojciec bohatera ginie, zaś sam bohater po tych wszystkich przygodach zaczyna w końcu doceniać kontakty z innymi ludźmi i ogólnie życie na planecie Ziemia, która to, jak potwierdził przed wymordowaniem swojej załogi jego ojciec – szaleniec, jest jedynym miejscem przebywania inteligentnych istot w kosmosie.
Co ciekawe, ten film, nie grzeszący zbyt bogatą i sensowną fabułą, został zagrany przez czołówkę aktorów, zaś efekty specjalne i praca kamerzystów zasługują na najwyższe uznanie. Został nawet nominowany do Oskara w kategorii „dźwięk”. Można by stwierdzić, że nic to dziwnego. Zdarzają się nieudane filmy robione z rozmachem a najczęściej zawodzi scenariusz. Niestety, filmy o eksploracji kosmosu obecnie niemal zawsze są dość ponure i pełne niewysłowionego wyrzutu dotyczącego tego, że kosmonauta odrywa się od tego co najlepsze, czyli od rodziny, sąsiadów i innych przedstawicieli ludzkości. W „Ad Astra” pojawia się wręcz sugestia, że człowiek spędzający w samotności więcej niż siedemdziesiąt dni nieomal musi oszaleć. Aż strach pomyśleć, co się dzieje z prawdziwymi kosmonautami, którym zdarzało się spędzać na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej znacznie więcej czasu.
Podobnych fabuł i podobnych tytułów mógłbym wymienić dziesiątki. Czasem do wątku zimnego kosmosu dochodzi wątek spotkania z kosmitami. Wtedy, jako widz, nieco się ożywiam. Co jednak ciekawe, w ów kontakt z kosmitami całkiem często wplatają się wątki niemal magiczne, bądź nadprzyrodzone. Świetnym przykładem jest tu film „Interstellar”, zdecydowanie lepszy od „Ad Astra” prowadzący jednak do dziwacznej pętli czasowo – przestrzennej, gdzie ojciec jednej z bohaterek przechodząc przez czarną dziurę okazuje się być dziwnym zjawiskiem poruszającym książkami w jej pokoju niczym klasyczny duch.
Nie wiem, dlaczego filmowcy mają aż taki problem z kosmosem. Tym bardziej, że my rzeczywiście żyjemy w kosmosie. Nasze faktyczne miejsce na świecie jest rzeczywiście niezwykłe. Ziemia znajduje się w ogromie pełnym miliardów gwiazd i planet. Najbardziej nawet śmiała fabuła science fiction może stać się naszą zwykłą codziennością w każdej chwili. W każdej chwili, albo za miliony lat mogą do nas rzeczywiście przylecieć kosmici. W każdej chwili, albo za miliony lat może spaść na Ziemię obiekt podobny do tego, który zabił większe zwierzęta 80 milionów lat temu. Oczywiście obserwujemy otaczający nas pobliski kosmos coraz dokładniej i w przypadku komety czy planetoidy owe „w każdej chwili” trwałoby w naszej skazanej na spore problemy świadomości co najmniej kilka – kilkanaście lat, chyba, że obiekt wleciałby do naszego Układu Słonecznego z zewnątrz, z wyższą prędkością niż ta, którą gwarantuje wpływ grawitacji Słońca.
Jeśli zaś chodzi o naszą eksplorację kosmosu, jest z tym nieco gorzej, choć nie tak źle, jakby świadczyć mogły o tym posępne wnioski wyciągane przez filmowców i scenarzystów, jak choćby ten, że człowiek po kilkudziesięciu dniach samotności popada w obłęd, albo i ten, że naukowiec – kosmonauta, którego obserwacje się nie powiodły, ma w swoim zwyczaju mordowanie okolicznych ludzi i musi być zabity koniecznie przez własnego syna, aby dać upust jakimś Freudowskim obsesjom autora scenariusza. Na szczęście istnieją na Planecie Ziemia ludzie, którzy chcą rzeczywiście lecieć na Marsa. I na szczęście niektórzy z nich mają środki, aby powoli te marzenia realizować.
Skąd jednak bierze się to, że tak mało jest obecnie filmów w stylu niektórych serii „Star Trek”, gdzie mamy po prostu grupę naukowców odkrywających kosmos i, pomimo rozmaitych problemów, dumnych i zadowolonych z tak godnej misji. Dlaczego filmy o kosmosie tak często są mroczne i przygnębiające, jakby niektórzy filmowcy za wszelką cenę chcieli nas do jego eksploracji zniechęcić?
Wydaje mi się, że ów filmowo kosmiczny problem jest odzwierciedleniem ogólnego trendu naszej cywilizacji, która jakby wycofuje się ze swojego istnienia i staje się dekadencka, co najmniej tak, jak późne Imperium Rzymskie. Istnieje choćby wiele ideologii, w świetle których należy przepraszać za samo swoje istnienie, ograniczając jak najbardziej swoją aktywność i za wszelką cenę nie posiadając dzieci. Z takim podejściem projekty kolonizacji Marsa i eksploracji dalszego kosmosu przez ludzi wywodzących się z naszej cywilizacji wydają się rzeczywiście jakimiś sennymi rojeniami.
Dekadencja sprawia też, że coraz więcej Euroamerykanów nie troszczy się o dalszą przyszłość, czy o przyszłość w szerszym aspekcie niż perspektywa rodzinna, czy też indywidualna. Stąd obecna tragedia polityki zagranicznej USA i całego Zachodu, widoczna w tym momencie najlepiej w Afganistanie, stąd bezwolność społeczeństw Zachodu wobec idealistycznych i zgubnych pomysłów, takich jak polityka migracyjna Angeli Merkel, czy walka z globalnym ociepleniem polegająca na zamykaniu elektrowni jądrowych i przenoszeniu ostatnich już ostoi rodzimej produkcji do Chin. Zieloni, którzy powinni być i powinni się starać, bo globalne ocieplenie jest jak najbardziej realnym zagrożeniem, nie widzą też rozwiązania w eksploracji kosmosu, która w długoterminowym aspekcie jest najlepszym sposobem na uwolnienie Planety Ziemia od przeludnienia i nadmiernej eksploatacji wyniszczającej nisze ekologiczne innych niż my organizmów.
Lecz dekadentom długoterminowy aspekt myślenia o rzeczywistości nie jest jakby znany. Bo po co myśleć o świecie za sto lat, skoro następne wybory są za lat pięć? Po co myśleć o tym, gdzie będziemy sprzedawać swoje produkty, jeśli Chiny zdominują świat i nie będą miały liberalnego podejścia do prawa własności, skoro CEO danej zachodniej korporacji rozliczany jest ze wzrostu wartości firmy w terminie krótkoterminowym. To, czy po ewentualnym upadku Niemiec czy Szwecji będzie można wszystko w majestacie prawa przenieść do Chin i dalej cieszyć się przywilejami płynącymi z respektowanego bez zastrzeżeń prawa własności nie jest tematem do rozważań, za który ktokolwiek by zapłacił jakiemukolwiek CEO dużej korporacji.
W takiej kulturze o czym miałyby mówić filmy dotyczące eksploracji kosmosu? Ludzie mieliby być odkrywcami i zdobywcami? Mieliby zakładać nowe osady na innych planetach? Mieliby się z tego cieszyć i prosperować? Dekadentom takie postawienie kwestii kosmosu wydawać się musi absurdalne. Jest jednak promyk nadziei. Dekadencja nie jest obowiązkowa. Można się od niej oderwać w stronę życia, światła i wzrostu. Rzeczy naturalnych dla żywych organizmów, którymi też przecież (jeszcze?) jesteśmy.
A czy w kosmosie odnajdziemy inne życie? Czy odnajdziemy życie na tyle złożone, aby porozmawiać z nim i wymienić się doświadczeniami? Kosmos jest tak ogromny, zarówno w wymiarze czasowym, jak i przestrzennym, że dziwnym by było, gdybyśmy rzeczywiście byli zupełnie sami we wszechświecie. Nawet, jeśli inteligentne istoty powstają w wyniku ewolucji niezwykle rzadko, nawet jeśli mniej złożona przyroda, z którego wyrastają, nie jest bardzo we wszechświecie częsta, to istnieje też aspekt czasowy. Wyobraźmy sobie, że w naszej galaktyce istnieje dajmy na to rozwinięta cywilizacja trwająca już od milionów lat. Nawet jeśli bariera prędkości światła jest nieprzekraczalna, nawet jeśli nigdy nie będą możliwe podróże w „hiperprzestrzeni” czego chciałby świat fantastki chcąc uniknąć fabuł typu: „no i leciał, leciał, leciał, leciał…”, to po milionach lat z jednej zamieszkanej przez daną cywilizację planety zrobią się ich tysiące. Nasza rewolucja przemysłowa, techniczna i naukowa trwa przecież zaledwie dwieście lat. Nawet jeśli po upływie tysięcy lat rozwoju nauki i techniki nikt nie odkryje sposobu na przekroczenie bariery prędkości światła, to z pewnością będzie możliwe poruszanie się z prędkością jednej ósmej, jednej czwartej, a może nawet połowy prędkości światła. A to już wystarczy, aby istniejąca miliony lat cywilizacja zaznaczyła swoją stałą obecnością wiele miejsc w galaktyce. Natomiast jeśli nie istnieją żadne sposoby na przekroczenie obecnie znanych zasad dotyczących poruszania się w przestrzeni, tak naprawdę niemożliwym dla rozumnych istot może się okazać podróżowanie między galaktykami.
A może nie warto eksplorować? Może można się rozwijać w jednym miejscu przez miliony lat i być szczęśliwym? Nie sądzę. Wydaje mi się, że ekspansja jest czymś absolutnie naturalnym dla żywych organizmów, do których przecież człowiek też należy. Jesteśmy w końcu odbiciem aktywności Słońca, istniejemy dzięki jego promieniom. To ono, zupełnie nieświadome wagi swego czynu, zmusiło organiczną zupę podgrzewaną przez siebie stałą ekspansją promieniowania do własnej, już materialno – chemicznej ekspansji. W formy, w terytoria i w istnienie…