Oto racjonalistyczny dylemat: z jednej strony, jako racjonaliści, staramy się być tak racjonalni, jak to tylko możliwe, z drugiej zaś, (jako racjonaliści), staramy się zaakceptować rzeczywistość najpełniej, jak potrafimy. A rzeczywistość jest taka, że nasze mózgi nie są racjonalne. Panuje w nich nieopisany bałagan: są pełne dziwacznych poglądów, tyleż sprytnych, co fałszywych rozwiązań i milionów innych błędów poznawczych, które powstały z dobrych, ewolucyjnych powodów, ale nie przekładają się na porządne myślenie. Czy tak będzie zawsze? Czy ludzkość wyewoluuje kiedyś do stanu, w którym przestaniemy popełniać błędy i staniemy się doskonale skalibrowanymi myślącymi maszynami? Osobiście w to wątpię, ale gdyby nawet miało do tego dojść, to z pewnością nikogo z nas nie będzie już wtedy wśród żywych.
Jak więc rozwiązać ten dylemat? Jako racjonaliści uważamy za oczywiste, że najlepszym sposobem radzenia sobie z błędami poznawczymi jest ich dobre poznanie, zrozumienie i eliminowanie lub przynajmniej minimalizowanie ich wpływu. To zwykle zalecamy i do tego dążymy. Sama również do tego zachęcam. Rodzi się jednak pytanie, czy możemy racjonalnie zaakceptować naszą nieracjonalność, unikać jej szkodliwych skutków lub wręcz działać w zgodzie z nią i czerpać z niej korzyści?
Rozważmy kilka przykładów. Chciałabym regularnie uprawiać gimnastykę. Najbardziej racjonalnie byłoby ćwiczyć w domu. Karnet na siłownię kosztuje, a jeżdżenie tam i z powrotem zabiera czas i dodatkowe pieniądze, które wolałabym wydać na coś innego. Mam w domu sprzęt do ćwiczeń. Nie jest wprawdzie tak dobry, jak to, co mają na siłowni, ale jest w porządku. Mogę przy jego użyciu wykonywać wszystkie ważne ćwiczenia, ale tego nie robię. Prawie nigdy nie gimnastykuję się w domu, a jeśli to robię, to nigdy regularnie. W domu zbyt łatwo się rozpraszam; kusi mnie tuzin różnych rzeczy, włączając w to sofę w salonie. Z drugiej strony, gdy idę na siłownię, naprawdę porządnie trenuję. Silna wola potrzebna jest mi tylko po to, żeby tam dotrzeć, a potem … cóż innego miałabym robić? W końcu straciłam już sporo czasu … nie ma sensu od razu wracać do domu. Zmarnowałabym czas i pieniądze.
Na siłowni, gdy już zacznę trenować, ćwiczę porządnie i tak długo, jak to możliwe. Nie ma tam nic lepszego do roboty. Nie dekoncentrują mnie słodkie kotki, internet, ani bar z przekąskami. Nie ma tam nawet telewizora, poza jednym, który można oglądać, gdy już się ćwiczy na maszynach. Mój typowy trening w domu trwa najwyżej piętnaście minut, a na siłowni spędzam co najmniej godzinę. To kompletnie irracjonalne.
Pojawia się zatem pytanie: czy mam powiedzieć sobie, że wydawanie pieniędzy na siłownię jest irracjonalne, zrezygnować z karnetu i w jakiś sposób zmusić się do ćwiczenia w domu? Czy może powinnam pogodzić się z faktem, że ten „nieracjonalny” karnet, choć kosztuje mnie sporo czasu i pieniędzy, to jednak sprawia, że w ogóle ćwiczę? Czy powinnam przyjąć do wiadomości, że mój mózg łatwo się rozprasza i wybrać trening w miejscu, w którym mogę się w pełni skoncentrować na tym, co robię, czy próbować zmusić się wyboru idealnego, ale niepewnego, zaoszczędzić czas i pieniądze i starać się ćwiczyć w domu wbrew wszystkiemu, co mnie rozprasza? Który wybór jest bardziej racjonalny?
Jeszcze jeden przykład. Istnieje program komputerowy, który pozwala nam dobrowolnie zablokować samym sobie dostęp do internetu. Za jedyne 10 dolarów możemy ustalić ramy czasowe, w których możemy łączyć się z siecią, dzięki czemu możemy lub wręcz musimy skupić się na pracy zamiast walczyć z wszelkimi pokusami oferowanymi przez internet. (Nazwa tego programu jest tak ironiczna, że prawie Orwellowska – nazywa się „Freedom” czyli wolność). A jeśli myślicie: „Ale ja potrzebuję dostępu do Internetu, aby pracować!” — istnieje kolejna aplikacja, „Anti-Social” (antyspołeczny), która blokuje tylko dostęp do mediów społecznościowych, takich jak Facebook i Twitter. To oferta dla tych, którzy potrzebują Internetu do prac badawczych, ale chcą się odciąć od jego najbardziej kuszących i rozpraszających zakamarków.
Jeśli wierzyć twórcom „Freedom”, ma on 400 tys. użytkowników. Czyż nie jest to irracjonalne?! Po co płacić firmie dziesięć dolarów za przywilej odcięcia dostępu do Internetu? Czemu po prostu nie łączyć się z siecią? Piszę te słowa, ale właśnie kupuję te aplikacje. Obie! Kupuję je, bo dobrze siebie znam i wiem, że łatwo się rozpraszam. Wiem, że potrafię spędzić godziny na Facebooku lub Twitterze — a jako pisarka mogę z łatwością zracjonalizować ten fakt i wmówić sobie, że poświęciłam ten czas na pracę. („Ależ skąd, nie tracę czasu! Wymieniam z innymi ważne informacje, … to tylko autopromocja). Tak więc znam siebie i wiem, że moja siła woli nie jest niewyczerpalna. Wiem też, że podejmowanie decyzji bywa męczące. Podjęcie raz dziennie decyzji, aby nie korzystać z Internetu przez następne (powiedzmy) cztery godziny, będzie dużo łatwiejsze i mniej męczące dla mojego mózgu niż konieczność ich podejmowania dziesięć lub sto razy dziennie, za każdym razem, gdy pomyślę „o, Facebook!”, a potem muszę się powstrzymać od zajrzenia na swój profil.
Co zatem będzie bardziej racjonalne? Starać się zachowywać jak najbardziej racjonalnie, czy może zaakceptować swoją irracjonalność i radzić sobie mimo niej lub nawet dzięki niej?
Pytanie to jest bardziej podstępne niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. Z jednej strony wydaje się oczywiste, że jeśli jakaś sztuczka sprawia, że ćwiczę więcej lub pracuję efektywniej, to cóż… w czym problem? Z drugiej nie myślę przecież w ten sposób o każdym przypadku nieracjonalności. Weźmy na przykład kwestię mojego chorego kolana i glukozaminy. Zaprzestałam jej stosowania, gdy tylko zorientowałam się, że lekarstwo nie działa. Część mnie nadal chciała próbować, a nawet próbowała to racjonalizować: w końcu najprawdopodobniej nijak by mi nie zaszkodziła! Jednocześnie udawanie, że robię coś, by swoje kolano leczyć, sprawiało, że czułam się silniejsza. Nie mogłam tego jednak zrobić i żyć dalej, wciąż uważając się za racjonalną sceptyczkę. Zresztą kiedy słyszę, jak niektórzy deklarują: „Wiem, że moja wiara w Boga nie jest racjonalna, ale skoro sprawia, że jestem szczęśliwy, to co w niej złego?” – wściekam się niemiłosiernie. Jestem przekonana, że jesteśmy w pewien sposób zobligowani moralnie do racjonalności. Gdy nie zachowujemy się racjonalnie, kiedy pozwalamy sobie myśleć byle jak tylko dlatego, że tak nam się podoba, możemy skrzywdzić zarówno siebie, jak i innych, np. dlatego, że błędnie rozumiemy związki przyczynowo-skutkowe. (Pomyślcie choćby o rodzicach, którzy pozwalają swoim chorym dzieciom cierpieć lub nawet umrzeć, gdyż wierzą, że leczenie może ściągnąć na nie gniew boży). Sądzę też, że racjonalność to forma dyscypliny wymagającej pewnej dozy praktyki. Nie uważam, by łatwo było zachowywać się racjonalnie w jednych sprawach, jednocześnie pozwalając sobie na odstępstwa od rozumu w innych. Czyniąc tak, ryzykujemy popadnięcie w złudzenia w momentach wymagających szczególnej czujności.
Jak wychwycić tę różnicę? Jak zdecydować, kiedy racjonalnym wyborem będzie trzymać się tej dyscypliny, nie pozwalając sobie na nieracjonalne zachowania, a kiedy pozwolić sobie na zaakceptowanie własnej irracjonalności? Jakich standardów i algorytmów winniśmy się trzymać, by odpowiedzieć sobie na takie pytanie?
Tak naprawdę nie mam na te pytania gotowej odpowiedzi, po prostu zastanawiam się na głos. (Jeśli macie jakieś pomysły, chętnie się z nimi zapoznam.) Jednak mogę się z wami podzielić jednym z rozwiązań, ku któremu szczególnie się skłaniam. Istnieje ważna różnica pomiędzy nieracjonalnością, która zaprzecza rzeczywistości i nieracjonalnością, która tego nie czyni.
„Nie dam rady ćwiczyć w domu, niezależnie od moich dobrych intencji” lub: „Łatwo rozpraszam się ‘szklanymi paciorkami’ Internetu” to konkluzje czysto subiektywne, konkluzje dotyczące tego, co prawdziwe dla mnie i tylko dla mnie. Kwestie, które ostatecznie i tak sprowadzają się do osobistych preferencji: po prostu chętniej ćwiczę na siłowni. Nie jest to może wybór racjonalny – OK, z całą pewnością nie jest racjonalny – ale w żaden sposób nie kłóci się z rzeczywistością. W pewnym sensie jest to wręcz rozpoznanie rzeczywistego zjawiska i zaakceptowanie go.
Z drugiej strony „glukozamina działa” lub „glukozamina nie działa”, „Bóg istnieje” albo „Bóg nie istnieje” nie są kwestiami subiektywnymi. To stwierdzenia orzekające o tym, co jest, a co nie jest prawdą w niesubiektywnym świecie, w świecie, który nie zniknie tylko dlatego, że zabraknie nas jako obserwatorów. Trzymanie się pomysłu, że glukozamina działa, albo że Bóg istnieje tylko dlatego, że czujemy się dzięki temu lepiej i wolelibyśmy, żeby było to prawdą… Cóż, na tym właśnie polega zaprzeczanie rzeczywistości.
A mnie na rzeczywistości zależy i wydaje mi się, że dbałość o nią jest naszym moralnym obowiązkiem. Winniśmy ją możliwie najlepiej rozumieć i stawiać ją w hierarchii wyżej niż myślenie życzeniowe. Nie wydaje mi się, by było coś z natury złego w byciu nieracjonalnym na polu naszych osobistych, subiektywnych wyborów: tego, gdzie pragniemy mieszkać, jakiej pracy się podjąć, jaką sztuką zachwycać lub kogo (jeśli kogokolwiek) poślubić. Te wybory mogą się okazać niewłaściwe. Jeśli opuścimy partnera lub rodzinę, poświęcając się tworzeniu dzieł sztuki z makaronu, skrzywdzimy bliskich sobie ludzi, ale to właśnie krzywdzenie innych, nie sama nieracjonalność tych poczynań, będzie tym, co w naszych wyborach jest złe. Niemądre, niepoważne, nieracjonalne pasje bywają największymi radościami naszego życia.
Kiedy jednak przechodzimy do kwestii obiektywnej, zewnętrznej rzeczywistości, sądzę, że mamy obowiązek działać racjonalnie. Możemy akceptować nasze nieracjonalne skłonności, możemy je z pożytkiem dla siebie wykorzystywać, możemy je przyjąć i polubić. Ale ta akceptacja musi iść w parze z naszą zgodą na rzeczywistość – nie ku jej zaprzeczeniu.
Tłumaczyli: Mariusz Adamski i Paulina Łopatniuk
Redakcja: Andrzej Dominiczak
Dostępne też na stronie – http://www.humanizm.net.pl/greta.html