W piątek (27.05.22) miałem okazję oderwać się od klimatu Musica Polonica Nova i wziąć udział w typowym koncercie filharmonicznym. Gdy brałem bilety dziennikarskie, sądziłem, że taka odskocznia może mi się przydać, ale póki co festiwal muzyki nowej jest tak udany, że dość ciężko było mi zmienić nastrój. Na szczęście pomogły doskonałe utwory i świetni wykonawcy.
Koncert Wrocławskich Filharmoników pod batutą Michała Nestorowicza zaczął się jednak bez fajerwerków. Hebrydy – uwertura koncertowa op. 26 wykonana została dobrze, ale w zupełnie inny sposób, niż wyobrażam sobie ten utwór Feliksa Bartholdy’iego Mendelssohna. Dyrygent odszedł od eksponowania pięknego przewodniego tematu w stronę uwypuklenia pastelowej faktury symfoniki wczesnego romantyka. Brzmienie Wrocławskich Filharmoników upodobniło się do lekkiego, plastycznego tonu zespołów historycznie poinformowanych. A ja, w przededniu pierwszej mojej wizyty w Szkocji, oczekiwałem wręcz protowagnerowskich emocji.
Jednak po kilku minutach nadeszła kolej na kolejny utwór, a był nim I Koncert skrzypcowy g-moll op. 26 Maxa Brucha. To z pewnością jeden z najpiękniejszych utworów na ten instrument i jak zawsze słuchając go byłem zły, że historia muzyki uczyniła z Brucha autora jednego dzieła, oczywiście niesłusznie. Ale cieszmy się tym co jest, pięknym i nostalgicznym, nieco Brahmsowskim koncertem numer jeden. Na skrzypcach grała z ogromną wirtuozerią wsławiona zwycięstwem na Konkursie Wieniawskiego Soyoung Yoon. Podobał mi się jej szeroki i mocny dźwięk, momentami rozlewnie romantyczny, momentami precyzyjny jak chłodne ostrze noża. W niektórych momentach miałem wrażenie, że ta drobna i bardzo elegancka instrumentalistka jest wojowniczką zmagającą się z potężną masą orkiestry chcącą schłodzić i ubrać w ramy jej smyczkowy śpiew. Ale ta wojowniczość pasowała do tego koncertu, który niekiedy interpretuje się zbyt ciepło, gubiąc niezwykłe przestrzenny krajobraz budowany przez orkiestrę. Tym razem Wrocławscy Filharmonicy z Michałem Nestorowiczem grali bardzo dobrze, zwłaszcza w ostatnie części porwali mnie znakomitym akompaniamentem. Na bis Koreanka zagrała Bacha.
Drugą część koncertu wypełniła II Symfonia D-dur op. 43 Jeana Sibeliusa i muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego wykonania. Było ono znakomite, nowe i porywające. Dyrygent zdecydował się prowadzić orkiestrę w bardzo precyzyjne, ściśle określone masy dźwiękowe. Przez co świat Sibeliusa nie grzązł w gęstym późnoromantycznym sosie, co zdarza się nawet bardzo wybitnym orkiestrom i dyrygentom. Blacha grała rewelacyjnie, bezbłędnie i z ogromną wirtuozerią. W drugiej części pojawiły się też celowe rozchwiania płaszczyzn dźwiękowych, nieco kontrowersyjne, ale ciekawe. Finał symfonii aż iskrzył się od emocji, stanowiąc kontrapunkt dla mroźnych i tajemniczych, powolnym pejzaży budowanych wcześniej. Nic dziwnego, że ten finał uznawano za manifest fińskiego dążenia do niepodległości. Na bis muzycy zagrali Valse triste Sibeliusa, w hołdzie walczącym Ukraińcom. Choć był to jedynie bis, stopień finezji w oddaniu tej ciekawej miniatury był wręcz zadziwiający.
O, tu jest błąd w dwóch miejscach. Dyrygent nazywa się Nesterowicz, nie Nestorowicz