Serenissima, czyli najjaśniejsza. Tak mawiano o Wenecji, swego czasu największym mieście Europy, tajemniczo i niedostępnie osadzonym na wyspach. Jeśli chodzi o światło, to morze z pewnością otwierało miasto na przestrzeń, lecz Wenecja słynęła też z innych świateł. Była i jest legendarnym ośrodkiem produkcji luster, ale dla sztuki jako takiej najważniejsze były światła zawarte w muzyce i malarstwie. Światła odmienne, niż te znane ze sztuki innych miast i rejonów. W muzyce mistrzem weneckiego światła był mniej obecnie znany, a swego czasu bardzo popularny Baldassare Galuppi. Dzięki Coro e Orchestra Ghislieri mieliśmy okazję wysłuchać jego Dixit Dominus g-moll. Był to poniedziałkowy wieczór Wratislavii Cantans (6.09.21), dzień zazwyczaj niechętny koncertom. Tym razem jednak zwykle głuchy jak pień poniedziałek doczekał się prawdziwej muzycznej uczty.
Coro e Orchestra Ghislieri jest zespołem z Padwy. W sieci znajdziemy mało jego nagrań, może dlatego, że szef artystyczny zespołu Giulio Prandi postawił sobie dwa cele. Po pierwsze odtworzenie oryginalnej kapeli z czasów późnego baroku, po drugie ukazanie światu twórców wtedy sławnych, a teraz zapomnianych. Już nieraz na Wratislaviach przekonywaliśmy się, że nasze arbitralne gusta robią krzywdę dawnym stuleciom. Odpowiednio wykonane dzieła zapomnianych mistrzów zachwycają, niekiedy też zrzucają z piedestału (a przynajmniej z samotnego na nim miejsca) kompozytorów do dzisiaj sławnych. Wśród twórców zapomnianych, których Coro e Orchestra Ghislieri nagrywała dla podlabelu Sony Deutsche Harmonia Mundi, można wymienić Niccolò Jomelliego, Davida Pereza i, rzecz jasna, Baldassare Galuppiego. Ja sam, osobiście, czuję, że nadal nie pamiętam Pereza. Pozostałych dwóch twórców miałem szczęście niejednokrotnie spotkać na płytach. Galuppiego na świetnej płycie szwajcarskiej wytwórni Claves, gdzie English Chamber Orchestra dyrygował Paul Angerer.
Do rzeczy jednak. W poniedziałkowy wieczór, jak to zwykle bywa na koncertach w katedrze polskokatolickiej Marii Magdaleny, przycupnąłem pod jednym z wielkich filarów bazyliki, niczym pod wielką, ptasią stopą jakiejś mitycznej bestii. Może bazyliszka, który lubi obracać dźwięki w kamień? Maria Magdalena słynie bowiem z wielkiej, pełnej ech akustyki, która powodowała niekiedy wielkie wzruszenia, a niekiedy cierpienia bywalców Wratislavii Cantans. Tym razem gotycki bazyliszek był łaskawy i zjadł tylko głosy solistów, poza tym działał raczej wspierająco. Dixit Dominus Galuppiego okazało się wspaniałą formą przejściową między barokiem a neoklasycyzmem. Było w tym utworze nieco melancholijne światło znad morza, była potęga i przepych umierającej politycznie Serenissimy. Ów łabędzi śpiew upadających potęg jest zresztą częstym zjawiskiem w sztuce. Wielkie wrażenie zrobiły śpiewaczki, sławna sopranistka Sandrine Piau i mezzosopranistka Marta Fumagalli. Orkiestra brzmiała aksamitnie, niezwykle spójnie i pięknie. Chór był de facto zespołem wyrafinowanych solistów, zaskakującym dokładnością muzycznych detali i swobodą każdego głosu.
Drugi twórca zaprezentowany tego wieczoru jest nam wszystkim znany, zaś jego miejsce na muzycznym piedestale pewne. Usłyszeliśmy In furrore iustissimae irae, pełen energii i gniewu motet RV 626, oraz Koncert d-moll na smyczki i b.c. RV 128 oraz sławną Glorię D-dur RV 589. W takim Vivaldim słychać było pietyzm podróżników w czasie z Padwy. Typ ekspresji wydawał się wzięty z zupełniej innej czasoprzestrzeni, zwłaszcza w koncercie, ale był niezwykle w swoim inno-czasowym egzotyzmie piękny. Muzycy z Padwy dowiedli celowości swoich badań, swej wiedzy, a także swobodnego i olśniewającego kunsztu wykonawczego. To był bardzo piękny wieczór, zwieńczony bisami i huraganem braw.