Indyjscy ateiści. Dziennik indyjski 68

 

 

  Mój atrakcyjny pokój na Pahar Ganju coraz bardziej wypełniał się chaosem niedbale porozrzucanych butelek po wodzie pitnej. Znów zrobiło się naprawdę upalnie. W moim pokoju na szczęście było trochę chłodniej niż na zewnątrz, zatem, gdy nie miałem już energii na chodzenie po Delhi, siedziałem przed Internetem i korzystałem z sieci łącząc laptop do telefonu kabelkiem usb, co było wariantem najtańszym i najkorzystniejszym, jeśli chodzi o zasięg. Nigdy tak jak teraz nie cieszyła mnie technika. Mogłem na bieżąco wysyłać do przyjaciół z całego świata zdjęcia ze spalonej słońcem stolicy Indii, jak i pisać artykuły na moje strony niczym dziennikarz – prosto z miejsca akcji. Jako, że dobiegał końca mój pobyt w Indiach, postanowiłem zrealizować mój dawny zamiar i spotkać się z indyjskimi ateistami.

   Oczekiwałem, po wielu już moich indyjskich spotkaniach, iż na mój anons na Facebooku natychmiast rozdzwoni się mój telefon i spotkamy się za jakiś kwadrans. Lecz, choć sam reprezentowałem (przynajmniej do pewnego stopnia) wrocławskich ateistów, powitano mnie czymś w stylu „no, wiesz, to jest strona ogólno indyjska, zgłoś się lepiej do Delhijskich Wolnomyślicieli)”. Jako, iż temperatura 45 stopni działa nieco rozleniwiająco, pomyślałem sobie, iż chyba indyjscy ateiści nie będą mi mieli wiele do powiedzenia, w końcu sam jestem ateistą, więc wiem wszystko co mogliby mi powiedzieć. Zamknąłem więc laptop i (będąc wciąż w sieci przez telefon) skierowałem się do metra. Od dłuższego już czasu nosiłem się z planem gruntownego poznania Starego Delhi. Wpierw jednak zniechęciły mnie deszcze. Nie chciałem za bardzo narażać mojej bosej stopy w sandałach na wodę unoszącą ze sobą zawartość rynsztoków i piwnic starówki. Gdy deszcze minęły, zdałem sobie sprawę, iż wyjątkowo tłoczny Shahjahanbad (być może będący najbardziej zatłoczonym miejscem na świecie) nie jest najprzyjemniejszym pomysłem na spędzanie upalnego dnia. Dlatego jak zwykle wysiadłem z metra w Nowym Delhi i eksplorowałem jego tereny. W międzyczasie niezależny ateista, Tiwari, zadzwonił do mnie i umówiliśmy się w Habitacie, przed wieczornym koncertem. Opóźnienie wynosiło 2 godziny, a nie 15 minut, tak jak się spodziewałem. Tiwari nie był do końca nie zależny, lecz do Delhijskich Wolnomyślicieli dołączył ledwo parę miesięcy temu i nie uczestniczył jeszcze w żadnym walnym zebraniu. Mieliśmy się spotkać w restauracji z pubem „American Dinner”, umieszczonej w obrębie kompleksu Habitatu, tak samo jak Eatopia. Było to miejsce urządzone całkowicie w stylu amerykańskim, z amerykańskimi (ale nie fastfoodowymi) przekąskami, daniami, trunkami etc. Lokal należał do bardzo drogich i zdziwiłem się, iż Tiwaru, mieszkający na Gurgaonie, lubi udawać się właśnie do niego, gdy jest w centrum miasta. India Habitat Center dzieliło jakieś 8 kilometrów od CP i więcej jeszcze od stacji New Delhi, lecz z perspektywy Gurgaonu było to jak najbardziej ścisłe centrum miasta.

   Zrezygnowałem zatem z części zwiedzania i wróciłem dokończyć artykuł na laptopie. Nie mogłem się nacieszyć tym moim przenośnym Samsungiem. Wszystkim wokół mnie laptopy przegrzewały się i psuły, ja zaś ze swoim koreańskim sprzętem czułem się zupełnie swobodny. Przypominały mi się kłótnie chińskich studentów CIH z koreańskimi o wyższość technologiczną danego kraju. Dowiedziałem się w związku z tym, iż żaden szanujący się Chińczyk nie weźmie do ręki Samsunga, zaś Koreańczyk (południowy oczywiście) Lenuovo. Nie jeden już usmażony na węgiel Lenuovo w Indiach widziałem, musiałem zatem przyznać palmę zwycięstwa Korei Południowej. Jakkolwiek by nie było, pisanie na rozgrzanej do czerwoności (choć niezawodnej) klawiaturze miało posmak przygody…

   Hindusi też bardzo cenili firmę Samsung, która miała chyba najmocniej rozwinięty na Subkontynencie serwis i sieć sklepów. Jak to zwykle bywa, komputery, telefony etc. reklamowali w dużej mierze aktorzy filmowi, z Shah Rukh Khanem na czele, choć chyba najwięcej było Amira Khana. Swoją drogą, sklepy z całkiem drogim sprzętem, zgromadzonym w dużych ilościach znajdowały się niekiedy w ruderach ledwo broniących się przed zawalaniem. Ciekaw byłem, czy również w samym sercu slumsów można spotkać sklepy z elektroniką Samsunga, lecz słupek rtęci na termometrze nie mówił mi – „idź, przejdź się po slumsach, wędruj w nich aż do centrum”. Nie dowiedziałem się zresztą, gdzie w Delhi znajdowało się największe skupisko ubogiej zabudowy. Podejrzewam o to północny – zachód miasta, gdzie najtrudniej dojechać, ale równie dobrze mogą tam być tereny luźnej zabudowy.

   Spotkanie okazało się dla mnie niezwykłe. Rozmawialiśmy dwie godziny i muszę przyznać, iż nie zostały we mnie żadne przemyślenia. Bardzo chciałem uchwycić jakąś odrębność dotyczącą indyjskiego ateizmu w zestawieniu z tym europejskim, którego ja byłem przedstawicielem. Być może American Dinner stanowił zbyt rozpraszające miejsce. Nie mogłem przywyknąć do niezwykłego zwyczaju kelnerów, którzy dolewali klientom piwo do szklanek, stojąc przy ich stolikach. Piwo było zupełnie zwykłym, indyjskim Kingfisherem, zatem ów zwyczaj, przypominający średniowieczną biesiadę, lub degustację wina w dobrej francuskiej restauracji, uzasadniał w jakiś sposób wielokrotnie wyższą od pisanej cenę trunku. Oczywiście klimatyzacja działała jak szalona, aby podkreślić ekskluzywność miejsca. Różnica między wnętrzem a zewnętrzem musiała wynosić ponad 20 stopni.

   Tiwari był jeszcze młodą osobą, zaś pewna niechęć do skupienia się na jednym temacie wynikała u niego z rozleniwienia, będącego reakcją po zdanych niedawno egzaminach kończących semestr studiów. Swoje niezbyt intensywne udzielanie się w organizacji Delhijskich Wolnomyślicieli tłumaczył stresem związanym z egzaminami, oczywistym u wolnomyśliciela indywidualizmem, oraz brakiem kobiet wśród ateistów, co dla stawiającego pierwsze kroki w życiu młodzieńca było nader ważne. Parę lat swojego życia spędził Tiwaru w USA, co, jak miałem się później przekonać, było niemal regułą wśród stołecznych ateistów. W związku z tym mówił po angielsku bardzo dobrze, ja zaś coraz bardziej nabierałem ochoty na spotkania z rdzennymi, lewicującymi indyjskimi ateistami, podziwiającymi bardziej swój idealny obraz Mao, niż bliskich mi skądinąd anglosaskich wolnomyślicieli, takich jak Dawkins, Hitchens i Denneth. To już po prostu znałem, z czego i Tiwaru zdawał sobie sprawę, zachęcając mnie do poznania ateistów z Południowych Indii, którzy w swoim myśleniu i sposobach działania byli, jego zdaniem, znacznie bardziej indyjscy.

   Nadeszła godzina siódma i udałem się na koncert, zachęcając Tiwaru do przyłączenia się do mnie. Mieliśmy niedaleko, bowiem audytoria Habitatu mieściły się przy tym samym dziedzińcu, co American Dinner. W takim upale, po wypiciu dwóch piw, czułem się nieco wstawiony. Popatrzyłem z troską na Tiwaru, który poruszał się na rowerze.

   Tego dnia śpiewał Waseem Ahmed Khan, stosunkowo jeszcze młody przedstawiciel Gharany Agryjskiej. Było to dla mnie niezwykle ciekawe doświadczenie, albowiem styl z Agry uważam za najlepszy w khayalu, tym niemniej najlepsi reprezentanci Gharany mieli pecha i szybko umierali, lub ginęli w wypadkach. Tym samym styl mistrzów z lat pięćdziesiątych nie miał w zasadzie kontynuacji, ci zaś, którzy obecnie występowali pod sztandarami Agry kazali mówić niektórym krytykom muzycznym w Indiach o dekadencji tej szkoły śpiewu. Do tego, przed czym ostrzegał mnie Dalchand Sharma, Agryjczycy sięgnęli po dhrupad, widząc, iż właściwy dhrupad już niemal wymiera. Nie był to wcale głupi pomysł, bowiem styl agryjski zawsze był pełen elementów dhrupadu. Tym niemniej Waseem nie miał najlepszej intonacji i było w nim coś dekadenckiego. Przeszkadzały mi też, po niedawno odbytej rozmowie liczne oznaki pobożności muzyka, przypominające mi nieco niektórych żebraków, zaklinających się na wszystkie świętości, aby zrobić dobre wrażenie na potencjalnych dobroczyńcach. Mimo to słuchałem w ogromnym skupieniu i obok elementów kontrowersyjnych i nieudanych dopatrzyłem się wielu rzeczy bezcennych. Czasem, zza niezbyt pewnie trafiającego w potrzebne dźwięki głosu wyłaniała się sławna agryjska „kamienność”, celowa chropowatość, matowość i nosowość brzmienia, pozwalająca uzyskiwać niezwykłe efekty w eksplorowaniu niskich rejestrów ragi, oraz włączać elementy dhrupadu do khayalu (tym razem mieliśmy dhrupad z elementami khayalu). Drugą zdobyczą tego wieczoru były rozmaite bandishe, czyli należące do dziedzictwa Gharany kompozycje, dające pojęcie o jej historii, kreatywności i ciekawej drodze przez muzyczne dziedzictwo. Nawet jeśli nie zawsze były odśpiewane porywająco, to jednak były czytelne. Tiwaru uciekł w połowie ragi. Później napisał mi sms, iż mu się podobało, ale musiał wrócić rowerem w miarę za jasnego. Choć sprawiał wrażenie dość niezależnej osoby, bardzo liczył się z możliwym zaniepokojeniem matki. Było to bardzo indyjskie i nie opuszczało niektórych Hindusów nigdy.

   Gdy wracałem, zauważyłem, iż tajemnicza Adivasi zniknęła. Gdzieś w rogu trawnika ujrzałem niedbale odrzucony jej dobytek, mogłem się zatem domyślać, iż nie było to zwykłe wyruszenie w dalszą podróż po Indiach. Zrobiło mi się przykro, choć wcale przecież nie wiedziałem, czy była miłą osobą. Powietrze wokół mnie pulsowało wciąż od żaru, a w mojej głowie łopotały na kruczych skrzydłach niezamierzone dysonanse z niedawnego koncertu. Do gardzieli metra wszedłem niczym do bezpiecznej groty. Ostatnio poprawiono nieco klimatyzację na stacjach, można zatem było trochę odetchnąć. Już w wagonie wszedłem na facebook i oczytałem zaproszenie na spotkanie od Delhijskich Wolnomyślicieli. Napisała do mnie całkiem urodziwa, młoda dziewczyna, zatem Tiwaru nie miał racji obawiając się spotkań tylko w męskim gronie.

   U celu czekała mnie jak zwykle napowietrzna stacja Ramakrishna Ashram, przed którą na placu wylegiwały się krowy, dalej zaś powoli układał się zakurzony i oniryczny Main Bazar, jedno z bardziej chaotycznych miejsc, jakie można zobaczyć w życiu. Jak zwykle, zakupiłem po drodze wodę na herbatę (ta z kranu nie nadawała się oczywiście) i po spędzeniu przyjemnych nocnych godzin nad komputerem udałem się spać.

   Spotkanie z Delhijskimi Ateistami miało miejsce w Barriście na Khan Market. Sieć Barrista oferowała w Delhi jedną z lepszych kaw, ale była droga. Do tego ceny poszczególnych jej placówek były zróżnicowane w zależności od miejsca. Barrista na Khan Market, o czym chyba już nie muszę mówić, należała do najdroższych. Okazało się, iż stacja fioletowej linii, nosząca imię „Khan Market” rzeczywiście znajduje się niedaleko tego eleganckiego skupiska sklepów i lokali usługowych. Byłem teraz nieopodal północnego wejścia do Lodi Gardens, jakieś niespełna dwa kilometry od Habitatu. Khan Market był nieregularnym blokiem zabudowy, złożonym z odrębnych kamienic. Zewnętrze owego bloku było wypełnione eleganckimi witrynami sklepów, zaś jego wnętrze, swoiste trzewia, były po indyjsku chaotyczne i zaniedbane, choć z uwagi na atrakcyjność lokacji i w nim znaleźć można było trochę eleganckich sklepów i kawiarń. Podobnie jak kilka innych „marketów” porozrzucanych po Nowym Delhi, ten również był zagłębiony w ziemi i nie wpisywał się w neopalladiański charakter dzielnic Luytensa. Stanowił w jakimś sensie odprysk zupełnie innego, urbanistycznego świata, który, pomimo pewnej rozległości, łatwo można było przeoczyć wędrując alejami i rondami starej tkanki miasta.

   Miałem zobaczyć księgarnie Khan Marketu, szukałem bowiem dobrej książki o filmach Bollywoodzkich dla znajomej indolożki z Polski. Niestety, tego typu sklepy na Khan Market były w niedzielę zamknięte. Pozostało mi więc kilkanaście minut na palącym słońcu. Dzień chyba polubił Khan Market, bowiem było tu wyjątkowo ciepło.

   W Barriście poczułem się trochę zagubiony. Siedziało tu całkiem sporo Hindusów i nie miałem pojęcia, gdzie mogę znaleźć tych moich. Zadzwoniłem do dziewczyny, która zaprosiła mnie na spotkanie, lecz była ona jeszcze w drodze. Na szczęście wkrótce zaczepiła mnie jej koleżanka z Delhijskich Wolnomyślicieli i udaliśmy się na drugą kondygnację Barristy. Tam siedział brodacz wyraźnie wyróżniający się wiekiem od reszty raczej młodych ludzi. Zanim zdążyłem powiedzieć trzy słowa, wygłosił przede mną w płynnym, oksfordzkim angielskim długą przemowę, którą z ledwością mogłem zrozumieć, tak bardzo była idiomatyczna i rasowo brytyjska. Dowiedziałem się z niej tego, co zazwyczaj mówią wszyscy szefowie stowarzyszeń ateistycznych. Czyli „naszym zamiarem nie jest walka z religiami, lecz obrona laickości państwa i zachęta do otwartego myślenia skierowana do młodych”. Nie miałem pojęcia, czemu opatulił swoją wypowiedź w tak wielką ilość słów, dopóki nie zorientowałem się, iż czekamy na drugiego gościa, dużo wcześniej zapowiedzianego dziennikarza „The Globe”.

 

 

   Zasiedliśmy zatem przy dużym stole Barristy w takim oto gronie – jedna Kaszmirka, jedna dziewczyna z Delhi, szef, młody człowiek należący do stowarzyszenia i dziennikarz The Globe. Rozmowa okazała się trudniejsza niż przypuszczałem, albowiem szef z trudnością dawał dojść innym do słowa, a jeśli już, to raczej swoim kolegom ze stowarzyszenia, podchwytującym jego dygresje. Choć ciężko było mi się przebić z moimi pytaniami, odnotowałem pierwszą różnicę pomiędzy europejskimi a indyjskimi ateistami. Ci ostatni byli równie egzotyczni, jak wszyscy ludzie z Północnych Indii. Poruszeni jednym słowem płynęli w krainę swoich wizji i marzeń, gdzie nie było już za bardzo miejsca na osobę pytającego, pozostawioną gdzieś hen, hen na brzegu… Patrzyłem zatem spode łba na moich towarzyszy, popijając grafitę z lodem posiadającą dość zaporową cenę (później okazało się, iż stowarzyszenie stawia gościom, choć wypiłem jeszcze więcej napojów).

   Młode i bardzo piękne ateistki okazały się bardziej komunikatywne, niestety i one miały problem z przebiciem się przez monologi szefa, na którego patrzyły z niekłamanym zachwytem. Miały powody, albowiem uczone tyrady, których byliśmy świadkami, należały do zdecydowanej pierwszej ligi i kojarzyły mi się z pracami Dennetta. Jednakże szef nie był filozofem umysłu bazującym na biologii, lecz inżynierem.

   Udało mi się wreszcie dojść do pytania o laickość Indii. Zwróciłem uwagę na to, iż w ministerstwie kultury i edukacji znajdują się rzeźby indyjskich bogów (i tylko one), co może budzić podejrzenie naruszenia laickości kraju. Wspomniałem o europejskich problemach z narzucaniem symboli chrześcijańskich w szkołach i innych budynkach publicznych. Delhijscy ateiści spojrzeli na mnie jak na szaleńca. Gwałty na laickości Indii miały bowiem znacznie groźniejszy wymiar niż w Europie. Liczni guru, sekty i organizacje religijne bez żenady sięgały po władzę, miały też swoich ludzi na najwyższych stanowiskach w kraju (wielu premierów Indii sympatyzowało choćby z Sathya Sai Babą). Czasem owa władza wykorzystywana była bezwzględnie, jako aparat przemocy w działaniach korzystnych dla organizacji religijnych i ich przywódców. Ginęli ludzie. Na przykład zabójstwo czterech osób w ashramie Sai Baby. Większość plotek na ten temat jest zgodnych. Czterech uczniów przyszło do Sai Baby, aby przedstawić mu swoje zarzuty dotyczące wykorzystywania seksualnego przez mistrza. Nie mówiąc ani słowa „żyjący bóg” wyszedł z sali, zaś na miejsce akcji wkroczyli policjanci, którzy dokonali egzekucji krnąbrnych uczniów. Nie było to nic wielkiego, zważywszy fakt, iż zarówno premier Indii, jak i prezydent, jak i prezydent stanu przedstawiali się nieraz jako wyznawcy Sai Baby.

   Idąc tym śladem przeszliśmy do neohinduistycznych bogów, proroków i guru, takich jak Sai Baba, Maharishi i Osho. Wszyscy oni wykorzystywali te same triki związane z pop – psychologią, modnym szukaniem centrum wszystkiego w samym sobie, poszukiwaniem „starych, dobrych, wedyjskich czasów” metodą medytacji i odprężenia, zaczynaniem „naprawiania” świata od „siebie” (celowo używam cudzysłowów). Mdło mi się zrobiło na myśl, iż niektórzy ograniczają swoje kontakty z Indiami do aśramów samozwańczych bogów, gdzie wraz z histerycznym tłumem wyczekują w wielogodzinnych kolejkach na chrząknięcie swojej istoty wyższej. Cele cuchnące moczem, albo wypasione pokoje medytacyjne „Lux” to wszystko, co wiedzą o Indiach owi ludzie. Plus masa bełkotu będącego parafrazą dawnych tradycji, a przywłaszczonego przez owych chrząkających święcie i bosko łaskawców. W atmosferze histerii, megalomańskiej chęci obcowania z monoteistycznym bogiem, lub jego bliskim przedstawicielem, ludzie są w stanie uwierzyć we wszystko i tworzyć w sobie fałszywe wspomnienia. Dzięki czemu zwykły kuglarz Sai Baba nie tylko „materializował” złote łańcuszki, ale też i siebie przenosił w czasie i przestrzeni, zaś latający jogini Maharishiego wcale nie skakali na matach, lecz długie godziny unosili się w powietrzu. Nawet jeśli, to w jakim celu? Któż to wie…? – liczy się wiara.

   Szef Delhijskich Wolnomyślicieli, Aditya, z pobłażaniem spoglądał na moje przypływy słusznego gniewu, dając mi do zrozumienia, iż indyjscy ateiści są tutaj przyzwyczajeni do takich rzeczy. Żaden z członków stowarzyszenia nie ukrywał, iż w dużej mierze to wysoka pozycja majątkowa i znakomite wykształcenie pozwalają na oderwanie się od tego piekła czarów i zabobonów, za którym stoją częstokroć mordercy, gwałciciele i psychopaci. Napomknąłem zatem o komunistycznych ateistach, na co wszyscy spojrzeli na mnie z podziwem. „Chciałbym spotkać ludzi, którzy oddolnie wyrwali się z tego wszystkiego, nie mając żadnego wsparcia, nie żebym cenił komunizm” – dodałem. „A dlaczego nie?” – ożywił się nagle szef zdradzając swoje mocno lewicowe sympatie. Przeszliśmy do Nehru. „Dla mnie też, podobnie jak dla ciebie, Gandhi był postacią kontrowersyjną” – stwierdził szef – „tym niemniej był osobą wielkiego formatu, to przecież on wybrał sobie za bliskiego współpracownika ateistę Nehru jako swoisty kontrapunkt”. „A co sądzisz o Nehru?” – spytałem korzystając z wyrwy w monologu Adityi (to przez te monologi nie dane mi było zapamiętanie większości imion indyjskich ateistów). „To zabawne, ale podobnie jak o Gandhim” – zaśmiał się szef – „też był kontrowersyjną postacią wielkiego formatu. Popełnił masę błędów, ale miał jakąś wizję Indii. Obecnie można tylko usychać z tęsknoty za politykami z wizją. Większość reprezentantów Indii teraz to skorumpowani krętacze żyjący wyborczą chwilą”. „Trochę tak jak w Europie” – pocieszyłem go, choć położyłem mocny nacisk na słowo „trochę” spoglądając wymownie na dziennikarza The Globe.

   Przed wyjazdem do Indii miałem dość złe doświadczenia z dziennikarzami, którzy celowo zniekształcali moje wywiady dotyczące Parku Szczytnickiego we Wrocławiu. Starali się ze mnie i innych społeczników zaangażowanych w tę sprawę zrobić ekologicznych oszołomów. I po części udało im się, bowiem ludzie nie czytają moich myśli, lecz raczej powszechnie dostępne gazety. Dlatego nabawiłem się alergii na podejrzanie zachowujących się dziennikarzy. A pracownik The Globe tak właśnie się zachowywał. Podpuszczał rozmówców do jak najdłuższych monologów (co w przypadku Adityi było dość fatalne tak czy siak) i zawsze się zgadzał. Wiedziałem, że dzięki tak długim wypowiedziom zyskuje całe tony materiału, które będzie mógł obrobić w dowolny sposób, przedstawiając swoich rozmówców tak jak zechce. Gdy ktoś z nas nieco ostrzej wypowiadał się o religijności, miałem wrażenie, iż dziennikarz z trudem powstrzymuje w sobie gniewną reakcję. Na szczęście dla wszystkich, pod koniec spotkania zadał trochę osobistych pytań kobietom – ateistkom, które tak go urzekły, iż skupił się na nich w swoim artykule. W Indiach, inaczej niż w Europie, dla religijności najważniejsze są rodzinne ceremonie, a zwłaszcza ślub. I o tym mówiły nasze panie – jedna z nich wymusiła na otoczeniu ślub ateistyczny, druga zaś nie miała zamiaru zgodzić się na żaden inny. Ciężko wyobrazić sobie Europejczykowi, ile odwagi od kobiety w Indiach wymaga taki sprzeciw. W grę wchodzi opinia całego rodu. To ten sam kraj, w którym niedawno dwie matki zadusiły goszczące u nich córki dlatego, iż wyszły one za innowiercę. Można sobie wyobrazić wcześniejsze życie tych matek, które stały się pośmiewiskiem całego swojego otoczenia i dosłownie wszędzie natykały się na poniżające szykany. Oczywiście nie usprawiedliwia to morderstwa własnych dzieci, ale pozwala je choć trochę zrozumieć. Oczywiście zgromadzone przy stole ateistki pochodziły z wykształconych i bogatych kręgów, nie zaś z małej wioski na jakiejś indyjskie prowincji (Uttar Pradesh, oczywiście), jak owe morderczynie, powtarzające w sądzie, iż są dumne ze swego dzieciobójczego aktu wiary. Były muzułmankami, zaś mężowie ich córek hinduistami. W islamie największym tabu jest ślub muzułmanki z innowiercą, a już zwłaszcza z politeistą.

   Nie omieszkałem spytać szefa, czy są wśród Indyjskich Wolnomyślicieli jacyś postmuzułmanie. Odparł, iż jest ich całkiem sporo, lecz nie w oddziale delhijskim, gdzie należą raczej do mniejszości. Po czym dał upust swoim posthinduistycznym sentymentom, atakując islam w Indiach. Słuchałem z zaciekawienie, lecz nie omieszkałem nie wspomnieć o rozdrapanym gołymi, hinduistycznymi rękoma meczecie w Ayodhyi, pięknym i świętej pamięci arcydziele sztuki mogolskiej. Ów meczet był oczywiście moją uwagą na temat zniszczonych przez Talibów w Afganistanie zabytkowych, wielkich wizerunków Buddy. Po czym zacząłem się zastanawiać, co się stało z buddyjskim dziedzictwem materialnym Indii. Przecież przez wiele wieków była to jedna z dominujących religii na tym obszarze, zaś większość świątyń i posągów znamy z wykopalisk, do tego są one często dość porządnie roztrzaskane… Może działał czas, a może… „Dość, dość” – przerwał ze śmiechem Aditya, przyznając mi rację.

   Nasza rozmowa składała się z wielu wątków, które po północnoindyjsku snuły się często w dość nieprzewidywalny sposób, prowadząc do zupełnie zaskakujących ujść. Temat ślubny zakończył najmłodszy uczestnik spotkania, który stwierdził, iż nie będzie drażnił swojego rodu w kwestii ślubu (choć mniej ryzykował, niż panie). Szef spojrzał na niego z pewną dozą rozbawienia i stwierdził, iż indyjskie ceremonie ślubne są piękną i barwną tradycją, zaś jeśli chodzi o obrzędy, to i tak nikt nie wie, o co w nich chodzi. Nie trzeba być ateistą, żeby nie wiedzieć. Dziewczyna mająca dopiero wyjść za mąż zaprotestowała jednak, zauważając iż liczy się konsekwencja. Ja wspomniałem o rozkwitających w Polsce ceremoniach humanistycznych, dedykowanych osobom areligijnym, chcącym jednakże świątecznego nastroju podczas ważnych momentów w życiu. Albo też po prostu rytuału, który najpewniej jest wpisany w ludzkie geny, jako potrzeba „cudowności, szczególnego czasu, przestrzeni symbolicznej”, nie musząc być przy tym wcale religijnym. „No tak, u nas jeszcze czegoś takiego nie ma” – stwierdzili z zazdrością moi gospodarze. „To amerykański pomysł” – stwierdził z dumą Amerykanin. „Amerykanie mają wiele dobrych pomysłów” – stwierdziłem ugodowo, – „ale w jakimś sensie Europa i Indie mają rzeczy bliższe sobie nawzajem, niż Stanom Zjednoczonym. Chodzi mi przede wszystkim o czas. My, Euroazjaci, lubimy go celebrować, mieć go dla siebie. Nie żyjemy tylko w miejscu pracy. Walczymy o wolny czas dla rodzin i przyjaciół. Choćby taka Francja. Jednocześnie nasza wydajność pracy nie jest gorsza od waszej.” Hindusi ucieszyli się słysząc te słowa. Chyba nigdy o tym nie myśleli w ten sposób, a jaka jest Ameryka wiedzieli lepiej niż ja, bowiem chyba każdy z nich spędził tam kilka lat studiów, czy pracy. W Europie nikt z nich nie był. Szef zdaje się przejazdem. Wszyscy oczywiście marzyli o zobaczeniu Londynu. „Zobaczcie lepiej Paryż” – żachnąłem się – „tam jest więcej zabytków z różnych okresów, ogólnie więcej artystów przyczyniło się do sławy tego miejsca”. „Ale tam starają się nie mówić po angielsku” – zaprotestował szef. „Domyślam się, że byłeś przejazdem w Paryżu” – zaśmiałem się. Zaczęto zatem obgadywać Francuzów, co jest chyba wpisane w idiomatykę języka angielskiego. Czas jakiś żartowałem razem ze wszystkimi, po czym uniosłem się dumą. Byłem w końcu obywatelem Unii Europejskiej, a Paryż to nasze ważne miasto. „Francuzi dobrze robią!” – stwierdziłem ku zdziwieniu wszystkich – „Wy mówicie po angielsku, Anglicy, Amerykanie, Australijczycy etc też. Dlaczego Europa miałaby też to robić? Skąd wiecie? Może jednak zdecydujemy się na francuski, albo na niemiecki, były też pomysły dotyczące łaciny i esperanto…” Pomyślałem, że zaraz część Hindusów zaskoczy mnie znajomością esperanto, lecz tak się nie stało. Znał je jednakże Amerykanin.

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *