Król Olch, wicher i Barber na skraju

Nie zawsze atmosfera koncertu splata się z otaczającą nas przyrodą. Tym razem tak było. Nad Wrocław nadleciał huragan rozpędzający się do ponad 100 km/h, a w Narodowym Forum Muzyki dał recital pieśni baryton Szymon Komasa, zatapiając słuchaczy w brzmieniu potężnego jak huragan głosu, o nieskazitelnej, pięknej emisji. No może piana czasami były zbyt mało nasycone śpiewem, a za bardzo szeptane po aktorsku, lecz nie wiem czy mogę się tego rzeczywiście przyczepić, gdyż i od strony aktorskiej Komasa zadziwił głębią i ekspresją swoich artystycznych przemyśleń.

 

Szymon Komasa, fotografia z archiwum artysty

 

Szymon Komasa jest absolwentem Akademii Muzycznej w Łodzi, a także nowojorskiej Juilliard School i prestiżowego studia operowego Metropolitan Opera. Ma na swoim koncie liczne sukcesy, podobnie jak jego towarzysz na tym koncercie, jak i na łódzkich studiach, znakomity pianista, doskonale odnajdujący się też w pieśniowym akompaniamencie Michał Rot.

 

Gdy wokół szczelnych akustycznie murów Narodowego Forum Muzyki latały ławki z pobliskich kawiarń, gałęzie drzew i urwane drzwi samochodów, zabrzmiała na początek muzyka mistrza nostalgii i spóźnionego romantyzmu Sergiusza Rachmaninowa. Potężny baryton Komasy nadał odpowiedni wymiar iście rosyjskiej nostalgii, tęsknocie, całemu temu słowiańskiemu spleenowi, któremu Rachmaninow pozostawał stale wierny. Usłyszeliśmy Son z cyklu Sześć pieśni op. 38, Zdies′ charaszo z cyklu Dwanaście pieśni op. 21, Ne poy, krasavitsa, pri mne z cyklu Sześć pieśni op. 4. Fantastyczna muzyka, fantastyczne wykonanie. A spóźniony romantyzm? To nic złego, że spóźniony. Obecna twórczość wielu kompozytorów oddała sprawiedliwość takim mistrzom jak Rachmaninow czy Sibelius, niesłusznie obwinianym za stylistyczną ospałość.

 

Baryton Komasy wywołał drżenie w murach Sali Kameralnej NFM i, gdy trząsłem się z otaczającą mnie architekturą, przypomniały mi się wspomnienia wielkiego i nieżyjącego już niestety mistrza indyjskiej muzyki klasycznej, Pandita Ravi Shankara, który w trakcie tourne po Europie zdecydował się ostatecznie zostać sitarzystą (jakbyśmy rzekli po europejsku „lutnistą”) a nie tancerzem. Opowiadał on o koncercie legendarnego basa, Fiodora Szalapina i mówił o sali, która się trzęsła. „Dobre sobie” – myślałem sobie wtedy – „co z tego, że się trzęsła?”. A jednak. Interpretowanie pieśni potężnym operowym głosem jest trudne, łatwo popaść w zbyt śpiewaczą manierę i zapomnieć o słowach. Gdy jednak nie wpadnie się w tę pułapkę i mimo armaty w strunach głosowych jest się nadal poetą, efekt zapiera dech w piersiach nie tylko śpiewającemu, ale i słuchaczom. Tak też właśnie było.

 

Po świetnych utworach Rachmaninowa przyszedł czas na ostentacyjnie lekkiego, żartobliwego i niewagnerowskiego (to ważne być niewagnerowskim, gdy się jest Francuzem po I lub II wojnie światowej) Francisa Poulenca. Komasa wykonał Chansons gaillardes FP 42: La Maîtresse volage, Chanson à boire, Madrigal, Invocations aux Parques, Couplets bachiques, L’Offrande, La Belle jeunesse, Sérénade. Zanim zaczął śpiewać, zapewnił nas, że są to pieśni wysoce bluźniercze I erotyczne, zaapelował też do wyobraźni słuchaczy, aby sobie domówili resztę. Zarówno interpretacja wokalna, jak i świetna pianistyka Michała Rota pozwoliły na sugestywne wizje również osobom nie mającym zielonego pojęcia o języku francuskim. Jednocześnie śpiewak mógł pokazać biegłość w szybkich biegnikach stylizowanych na jakieś cienie madrygałów czy baroku przez samego Poulenca. Swoją drogą Poulenc często gości w programach koncertów NFM. I chyba dobrze – to ciekawy kompozytor, wciąż niezbyt w Polsce znany, a dla muzyki francuskiej ogromnie jednak znaczący.

 

Na koniec pierwszej części koncertu zabrzmiał Arnold Schönberg (1874–1951) w swej młodzieńczej jeszcze pieśni Dank z cyklu Zwei Gesänge op. 1 nr 1. W trakcie jej pierwszego publicznego wykonania akompaniował mu mistrz, czyli Zemlinsky, ekspresjonista i symbolista, wciąż obecnie odkrywany, nie bez słuszności. Uwielbiam te romantyczne jeszcze, wczesne pieśni Schönberga. Podobnie jak w niektórych dziełach Zemlinskiego słychać jak ten romantyzm trzeszczy, pęka, rozdyma się. Emocje, mające w sobie jeszcze wiele z Wagnerowskich światów, stają się jaskrawe, gwałtowne, wręcz wynaturzone. Komasa swoim potężnym głosem bardzo dobrze oddał to ekspresyjne napięcie, to był bez wątpienia wielki muzycznie moment w naszym koncertowym życiu. Ja miałem też jak zwykle wrażenie, że Schönberg był od pierwszej nuty jaką w swoim życiu napisał ściśle zdeterminowany. Musiał pójść w stronę ekspresjonizmu, aby później zerwać z okowami systemu tonalnego i nadać ryt muzyce mającej nadejść po nim. Jeśli ktoś się zastanawia nad tym, czy istota ludzka jest zdeterminowana, czy też ma wolną wolę, to Schönberg (zwłaszcza w wykonaniu Komasy) jest dowodem na skrajny determinizm.

 

 

Po przerwie miejsce języka rosyjskiego , francuskiego i niemieckiego zajął angielski. Nietuzinkowy angielski, bo z pieśni Geralda Finziego (1901–1956). Usłyszeliśmy jego cykl Let Us Garlands Bring op. 18. Nawet tu, we Wrocławiu, gdzie McCreesh zanglicyzował nasze gusta będąc tworzącym nową epokę szefem artystycznym Wratislavii Cantans, i gdzie pod tym względem różnimy się od nieświadomych jeszcze do końca potęgi brytyjskiej muzyki warszawiaków, poznaniaków czy krakowian, Finzi jest wciąż mało znany. Komasa przekonał nas, że niesłusznie. Finzi był mistrzem nad mistrzami muzyki wokalnej. Jak pięknie wplatał romantyzm, echa ludowe, lekki symbolizm delikatnego wyspiarskiego modernizmu w swoje wokalne perełki!  Ogólnie trzeba przyznać, że ciekawy program, obok świetnych interpretacji i doskonałego głosu, był kolejnym atutem całego recitalu Komasy i Rota.

 

Po Finzim nadszedł czas na żywioł angielski w jego amerykańskiej odsłonie. Usłyszeliśmy dwie kompozycje Samuela Barbera (1910–1981) Solitary Hotel i Despite and Still z cyklu Despite and Still op. 41. Tu śpiewak zadziwił aktorstwem. Te pieśni studiował wraz z Leontyne Price, wybitną śpiewaczką, której Barber te dzieła dedykował. Mówiła ona o skrajnej depresji, w jaką popadł kompozytor i o całym tragizmie, jaki wyziera z tych utworów. Komasa oddał to bez żadnej dla nas, słuchaczy, litości. Niektórzy zaczęli szukać trucizn i sztyletów po kieszeniach, inni zaczęli się rozglądać za innymi sposobami pożegnania się ze światem. Również Michał Rot nie oszczędzał publiczności ukazując romantyczny świat Barbera rozbity jakimiś nagłymi, quasi bluesowymi biegnikami, załamaniami narracji i tempa. Wzniosły żal, tęsknota, melancholia splatały się z czymś nieznośnie szarym i prozaicznym, jak w symfoniach Mahlera. Nie tylko Finzi, ale i Barber zasługuje na odkrywanie, o czym zresztą już wam pisałem przy innej okazji.

 

 

Na koniec zaś był Król Olch wedle słów poematu Goethego, sławna, młodzieńcza jeszcze kompozycja króla pieśni, Schuberta. Goethe, posiadający zapewne długie, rozdeptane przez słonie uszy, odesłał dedykowany mu utwór bez otwierania przesyłki, sądząc zapewne, że Schubert to jakiś męczący młodzik, jeden z tysięcy jego nudnych fanów. Tymczasem z bezmyślnym okrucieństwem odrzucił arcydzieło, pieśń na tle galopującego jak rumak pędzący przez las akompaniamentu, gdzie odzywają się narrator, dziecko, ojciec i upiorny król Olch. Dziecko umiera na rękach ojca, elf – upiór z mroków lasu wysysa jego duszę. Interpretacja Komasy była tu ogromnie odważna, na granicy. Jego głos oderwał się od akompaniamentu, zamienił się w aktorski melorecytatyw. Byłem wręcz zły, bo uwielbiam tę melodię Schuberta. Ale z drugiej strony ciarki chodziły po plecach. Poczułem przez moment żal, jak po stracie dziecka w mrocznym lesie, w chłodną noc, która wysysa siły słabym podróżnym. To był wspaniały koncert, ten sezon w NFM zaczyna się naprawdę wyśmienicie.

 

A przed NFM wył wicher, z takich wichrów w jakich królowie Olch czują się bardzo dobrze. Lecz ja zorientowałem co do nieco zmienionego pejzażu miasta  dopiero wtedy, gdy wpadła na mnie uzbrojona w kamerę miotaną przez żywioł ekipa TVN, żeby mnie spytać, co sądzę o pogodzie. „No cóż, byłem na koncercie” – zacząłem ku ich zdumieniu.  

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *