Jesienią księżyc wygląda szczególnie tajemniczo. Unosi się spokojnie nad płonącym złotem liści ogrodem przemian i swoją srebrną stałością podkreśla swój nieziemski charakter. To wrażenie surrealistycznego niemal oddalenia kojarzy mi się z wieloma rzeczami, a jedną z nich jest muzyka Schönberga i to nie tylko dlatego, że cykl pieśni „Księżycowy Pierrot” jest jednym z ikonicznych dzieł austriackiego kompozytora.
Schönberg w muzyce, podobnie jak Mondrian czy Kandinsky w malarstwie, zaproponował zupełnie nowy język sztuki, wyabstrahowany od realności, jaką w muzyce europejskiej stała się na swój sposób tonalność. Jednak, podobnie jak w przypadku choćby Mondriana, droga Schönberga do zburzenia dawnego porządku wiodła przez przestrzenie melomanom znane – przez późny romantyzm i napięty, przeładowany niemal modernizm w stylu Zemlinskiego czy Ryszarda Straussa. Mondrian malował drzewa, których gałęzie stawały się coraz bardziej płaskie i kwadratowe, Schönberg pławił się w gęstniejących harmoniach i melodiach, aby w końcu przeciąć ich gordyjski węzeł i znaleźć się w całkowicie własnym ogrodzie muzyki. Tę drogę do celu Schönberga odbyliśmy na koncercie w NFM wraz ze świetnymi wykonawcami – Kwartetem Camerata i sopranistką Olgą Pasiecznik.
Kwartet Camerata, znany z wielu płyt prestiżowych wytwórni, zachwycił mnie pełnym, soczystym brzmieniem i pełną indywidualizmu wirtuozerią jego członków, pasującą do prezentowanych dzieł, w których Schönberg czuł swoisty muzyczny horror vacui, napełniając przestrzeń formy nieskończoną wręcz mnogością pomysłów, motywów i głosów. Cudowne było wyraziste, lekkie i przenikliwe brzmienie wiolonczeli, czy jasna i rozbiegana wirtuozeria pierwszych skrzypiec. Altówka i drugie skrzypce też nie spoczywały na laurach. Kwartet Camerata gra w składzie: Włodzimierz Promiński – I skrzypce, Andrzej Kordykiewicz – II skrzypce, Piotr Reichert – altówka i Rafał Kwiatkowski – wiolonczela.
Kwartet smyczkowy D-dur (1897) jest wczesnym dziełem przyszłego dodekafonisty. Co ciekawe nie nosi w sobie wielu śladów Zemlinskiego, który był nauczycielem Schönberga i którego wpływ odnajdziemy w dziełach późniejszych z okresu romantycznego Schönberga. Zaskakuje w tym utworze spora doza pogody ducha, choć już i tu odnajdujemy srebrzyste przebłyski kosmicznego oddalenia. Pastiszowe momentami elementy nie składają się tu jeszcze w surrealistyczną groteskę jak w Księżycowym Pierrocie, lecz służą zupełnie klasycznemu pięknu, jak rysunki stylizowane na dawnych mistrzów. Pierwsza część wprowadza Dvořakowski zupełnie temat, jednakże bardziej eteryczny i chłodniejszy w wyrazie. Ciężko oprzeć się jego urodzie, zaś Kwartet Kamerata uczcił tę młodzieńczą Schönbergowską śpiewność w królewski wręcz sposób. Część druga zestawia ptasie tryle bardzo wysokich dźwięków skrzypiec z niskimi płaszczyznami budowanymi przez resztę zespołu. Już tu odkrywamy tę fascynację samą materią dźwięku, która pozwoliła wiele lat później zerwać Schönbergowi z dawnymi zasadami budowania harmonii i melodii i zachwycić się strukturami całkowicie abstrakcyjnymi, tak jak kwadraty Mondriana czy linie oraz plamy Kandinskiego. Czwarta część okazała się w tym kwartecie „zerowym” (gdyż Schönberg nie włączył go do katalogu swych dzieł) pięknym nawiązaniem do Beethovena, z jednej strony odległym, niemal niewyczywalnym, z drugiej bardzo Beethovenowskim. Do teraz zastanawiam się nad nierealnością tego co usłyszałem i nie mogę uwierzyć, że to jednak nie był sen.
II Kwartet smyczkowy fis-moll op. 10 to ostatnie dzieło, któremu nadał Schönberg oznaczenie tonalności. Przedstawiony słuchaczom w 1908 roku wywołał oczywiście skandal oraz – u tych mniej oburzonych – pobłażliwe rozbawienie. Tymczasem jest to dzieło nawet jak na Schönberga bardzo oryginalne, składane jakby z drzeworytniczych motywów, bardzo wyrazistych w rysunku, jednocześnie prawie już nie będących strzępami melodii w klasycznym rozumieniu tego słowa. Dwa ostatnie ogniwa kwartetu Schönberg powierzył także śpiewaczce, za treść posłużyła tu zaś twórczość czołowego niemieckiego symbolisty – Stefana Georgego. Nie znalazłem przekładu wierszy, których użył Schönberg, znalazłem za to jeden o muzycznym motywie przewodnim.
Lutnista tłum. Stefan Napierski
Kędziory zdobne w pierścień biały, szczupłe
Ramiona w suty płaszcz, kiedy wystąpił
Na próg i w struny uderzając lutni;
Naprzód w zlęknieniu dygocąc młodzieńczym:
Surowych starców serce dławi w gardle.
Jak na policzkach trwożną czerwień wznieca;
Jak opadały do stóp schylonego
W ukłonie nieuczonym bransolety,
Naramienniki luźne z rąk: to wspomnieć.
Dziewczęta pilnie między sobą gwarzą.
W boleści niemej wszystkie pacholęta
O bohaterze roją nocy gwiezdnych
I odtąd w jawie czuwają, bezsenni.
Wspaniałe było zestawienie mocnego jak stal głosu Olgi Pasiecznik z wyrzucającym w powietrze wycyzelowane frazy Schönbergowskiego drzeworytu Kwartetem Camerata. Była to z pewnością jedna z najwspanialszych chwil tego muzycznego sezonu w NFM, co mogę stwierdzić bez wahania, mimo, że sezon dopiero co się zaczął i ma wiele w zanadrzu.
Obok Schönberga wieczór uczynił niezwykłym także Penderecki za sprawą swojego III Kwartet smyczkowego „Kartki z nienapisanego dziennika”. To jeden z najciekawszych przykładów powrotu do romantyzmu w naszych czasach. Być może Penderecki jest wręcz liderem tej tendencji. Kwartet, o bardzo intymnym wymiarze, znakomicie operuje też ciszą oraz przerywaniem narracji. Rzeczywiście przewracają się karty pamiętnika, zaś to co na nich zawarte, bardzo jest ciekawe…