Stało się, obok ludzi zaczęły przychodzić na koncerty wampiry. A raczej wampirzyce, ubrane w gustowne czarne i czerwone suknie z koronkami. Jednak, na zachlapanych czerwienią ustach u wampirzyc malował się raczej głód dobrego i legendarnego kina niż chęć posilenia się na mniej licznych, nie należących do wampirzych rodów słuchaczach.
W lipcowy czwartek (29.07.22), w samym środku lata, w kinie organowym Narodowego Forum Muzyki wyświetlono jeden z pierwszych horrorów w dziejach kina, „Nosferatu – symfonia grozy” w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua. Rolę tytułową grał znakomicie Max Schreck, jego styl do dziś jest trudny do podrobienia. Wśród międzywojennych miłośników kina aktor stał się synonimem grozy, podobno zresztą podczas kręcenia Draculi sypiał w drewnianych skrzyniach (zapewne tych zwanych potocznie trumnami). Na mnie film wywarł dużo mniejsze wrażenie niż ekspresjonistyczne Metropolis, choć trzeba przyznać, że nie brakowało w nim pięknych, nastrojowych scen, jak i wampira z prawdziwego zdarzenia. Wydaje mi się, że na moje marudzenie ma wpływ dalsza historia kina – film Murnaua stał się niejako bazą pomysłów dla reżyserów kontynuujących temat Draculi.
Bez żadnych zastrzeżeń zachwycające były natomiast improwizacje Filipa Presseisena. Organista rozplanował wszystko w dość Lisztowskim stylu, który mi nieodparcie kojarzy się z neogotykiem w architekturze i sztukach plastycznych. Bardzo lubię Liszta, więc byłem zachwycony. Ale to nie wszystko. Artysta inteligentnie wtrącał w swój akompaniament aluzje do znanych melodii, niekiedy nie bez poczucia humoru. Rejsowi statku z Draculą i ginącą przez niego załogą towarzyszył cień melodii jednej z popularnych szant, podróż Thomasa Huttera do Transylwanii przywodziła natomiast na myśl Bizetowską Hiszpanię. W filmie pojawiła się też niezamierzona scena komiczna, kiedy to Dracula, wysiadłszy ze statku w nieszczęsnym Wisborgu, biega uliczkami miasta z trumną pod pachą. Muzyka nie darował filmowcom tej sceny i przypisał do niej odpowiednią, komiczną muzykę. W trakcie improwizacji nie brakowało też organowych dzwonów i chyba werbli, o ile to były rzeczywiście poruszane przez mechanizm organowy perkusje. Dźwięk organów pod palcami Presseisena był po prostu cudowny, czysty, plastyczny, mieszczący się w pięknej akustyce NFM. Jako, że instrument jest nowy, niektórzy organiści nie mają chyba jeszcze do niego wyczucia. Filipa Presseisen bez wątpienia je miał. Artysta zdobył wiele nagród za organowe improwizacje, między innymi I miejsce na Międzynarodowym Konkursie Improwizacji „Internationaler Kinoorgel-Wettbewerb im Babylon” w Berlinie (2015) i drugie miejsce na Międzynarodowym Konkursie Improwizacji w Schwäbisch Gmünd (2019). To wspaniałe, że organy pozwalają trwać w klasycznej muzyce europejskiej sztuce improwizacji. Próbują też kompozytorzy współcześni, ale jak na razie organiści są nie do pobicia jeśli chodzi o ukazanie słuchaczom kunsztu płynących swobodnie muzycznych myśli. Zdarza się też, że improwizują inni wykonawcy, ale zbyt często, zwłaszcza w muzyce dawnej, jazzują, co uważam za pójście na pewną łatwiznę, bowiem umieszczają muzykę, na bazie której chcą improwizować, w zupełnie innych stylistycznie ramach.
A skąd wampirzyce w NFM? Cóż, wydaje się, że miłość do kina idzie w parze z szacunkiem do filmowych toposów, zaś temat Draculi to jeden z bardziej filmowych wątków, żywy po dziś dzień (albo raczej „półżywy”. „nieumarły” czy jakoś tak…).