Rozdział 64
I tak mijały dni. Na uczelni i na koncertach. Na rozmowach z Czandrą, wujem i innymi ziemskimi przyjaciółmi. Gauri stawała się nadzieją nauki i indyjskiej muzyki klasycznej. Jednocześnie czuła, że niezbyt zbliża się do celu, jakim było naprawienie ziemskiej żywieli i, zaraz po tym, powrót do własnych projektów w NZDelhi. Jako istota ciekawa rzeczywistości Gauri nie nudziła się nagłą rutyną, ani nie przejmowała spowolnieniem rytmu jej życia. Umiała odnajdować piękno w rzeczach wielkich i małych, w epokach i chwilach. Ta pogoda ducha była w pewien sposób pułapką, gdyż nic nie pchało Gauri do rewolucyjnych zmian czy szybkiej ucieczki z ziemskiej pułapki.
– I pomyśleć, że w Domu Pogranicza byłam taka niespokojna – zwierzyła się Czandrze, gdy szukali nowych płyt indyjskiego radia w ich firmowym, bardzo zakurzonym sklepiku mieszczącym się w rozgłośni.
– I pomyśleć, że tu jesteś taka spokojna – zaśmiał się jej przyjaciel. – Zupełnie jak nie ty. Albo może zupełnie jak ty. Nigdy tego nie rozumiałem. Może to takie kobiece? Głęboki spokój pod warstwą silnego zaangażowania… Stoisz twardo na Ziemi, mimo, że jesteś żeglarką…
– Tak, tak Czandro – Gauri nadała swoim słowom ekspresję statecznej matrony. Zaśmiali się. Po chwili jednak dziewczyna przestała się śmiać, zaś jej brwi uniosły się na znak zamyślenia. – Masz rację. Trzeba ruszyć do przodu. Wykorzystując przydatne na ziemi umiejętności. Koncerty muzyki klasycznej czynią mnie znaną, również wśród niektórych przedstawicieli elit, ale to za mało. Muszę zdobyć większe wpływy, pieniądze i władzę.
– No, no – pokręcił głową Czandra. – Mocno to zabrzmiało. Nieco makiawelicznie.
– Nie wiem, jak Machiavellemu, ale mnie chodzi przede wszystkim o czas – stwierdziła Gauri. Po czym się zamyśliła. – Może jemu też chodziło głównie o czas. Z pewnością marzyło mu się doczekanie harmonijnych i stabilnych rządów w rozrywanej wojnami feudalnej Italii. A może marzyło mu się coś więcej? – Gauri znów się zamyśliła. – Chciałabym, aby wszyscy mądrzy ludzie przeszłości, nie mający dostępu nawet do tych odkryć, które dziś są udziałem Ziemian, mimo to nie byli niewolnikami swojej epoki i przeczuwali rzeczy większe, szersze, dalsze od tych znanych.
– Cóż, Szekspir pisał o rzeczach, które nie śniły się filozofom – Czandra uśmiechnął się znad zakurzonych CD i znów wrócił do wertowania nagrań.
– Z drugiej strony trudno nie być niewolnikiem własnej epoki – dziewczyna uniosła jeden z albumów i otarła zalepiony pyłem plastik. Z zadowoleniem przeczytała – Ustad Vilayat Khan, główny sitarowy rywal Raviego Shankara. Szkoda, że nasi producenci najczęściej nie podają daty nagrania. Nie mam pojęcia, czy słyszałam już to wykonanie ragi, czy nie?
– Kosztuje 80 rupii – zauważył jej przyjaciel. – To grosze. Jak masz tę wersję ragi Yaman, to zostaw sobie na wymianę.
– Niektórzy sądzą, że ów Yaman zdradza arabskie korzenie tej skali – zamyśliła się kosmitka. – Rzeczywiście, brzmi ona bardzo po persku, ale czy konotacje sięgają jeszcze dalej, do makamów z Bagdadu?
– Pomyśl, jak bardzo dziś zdaje nam się to nieistotne – zaśmiał się Czandra.
– Muzyka? – zdumiała się Gauri.
– Nie, nie muzyka – pokręcił głową młodzieniec. – Chodzi mi o geografię Ziemi. Dopóki, tak jak inni Ziemianie, byliśmy przykuci tylko do tej jednej, średnich rozmiarów planety, mieliśmy wrażenie wielkich odległości, gdy słyszeliśmy o Bagdadzie, Paryżu czy Nowym Jorku. Teraz zaś wydaje nam się, że są to uliczki dawno nie odwiedzanego miasteczka. Mogę chyba mówić za nas oboje, opisując te wrażenia?
– Oczywiście Czandro – jakby dla tematycznego akompaniamentu do ręki dziewczyny wpadł album „Est meet West” Shankara i Menuhina. – Jaki Zachód, jaki Wschód – zaśmiała się, celowo przeciągając głoski.
– Jeśli Ziemianie staną się wolni od żywieli, z pewnością nie będą już myśleć w kategoriach wschodu i zachodu – zauważył Czandra. – No chyba, że jednak to zostanie i będzie wschód i zachód galaktyki, albo nawet wszechświata… – oboje się zaśmiali, co obudziło na moment sprzedawcę nie przyzwyczajonego do tego, że ktokolwiek przychodzi do tego sklepu. Niezrażony jednak niczym zasnął po chwili.
– W tym naszym ziemskim podziale jest cień prawdy – zauważyła kosmitka. – Nie wiem, czy doszłoby do rewolucji przemysłowej i naukowej, gdyby nie indywidualizm mieszkańców Londynu, Berlina czy Paryża. Ten indywidualizm, przekonanie o tym, że jednostka jednak coś znaczy, był budowany przez zachodnią kulturę przez długie wieki, czasem w bardzo bolesny sposób. My w Indiach byliśmy w połowie drogi między tym, a klasowym kolektywizmem.
– Aż w końcu wewnętrzna migracja okupowanych przez muzułmanów hinduistów rozdmuchała do granic okrucieństwa, skostnienia i marazmu system kastowy – dokończył Czandra. – Też byłem na lekcjach i wykładach z literatury. Gdyby nie bengalscy romantycy i moderniści, gdyby nie Gandhi i Nehru byłabyś być może zamurowaną do czasu zamążpójścia panną na wydaniu. Karmili by ciebie przez okienko w murze. Twoja bladość i tusza świadczyłyby o „czystości”. Brak wiedzy o czymkolwiek i problemy z poruszaniem tym bardziej. Istny horror. Kobiety miały najgorzej, niezależnie od kasty. Ale w świetle bezmiaru kosmosu i mnogości wypełniających go zjawisk, w tym żywieli i inteligentnego życia, te wszystkie historie stały się dla mnie jak blade kartki kalendarza ściennego sprzed dekad.
– Brrr… – wzdrygnęła się Gauri. – Pomyśl sobie, ile potencjalnie wybitnych kobiet było zamurowanych żywcem do czasu zamążpójścia. Ale i dzisiaj ludzie są zamurowani, na tym między innymi polega żywiel.
– Jak to? – zdziwił się Czandra, wybierając ostatecznie jedną z płyt Pandita Jasraja.
– O tym właśnie myślę od jakiegoś czasu – stwierdziła kosmitka. – O kontekście czasu i kultury. Wielu wybitnych ludzi, takich jak Newton czy Kopernik, poza swoimi odkryciami zmieniającymi rangę ludzkiej cywilizacji wierzyli też w totalne bzdury. Byli dziećmi swoich czasów. Pytanie, czy wszyscy. Poza tym byli bardzo śmiertelni.
– Wszyscy jesteśmy śmiertelni – zauważył odruchowo jej przyjaciel.
– Ja już prawdopodobnie nie – przypomniała Gauri.
– Ano tak – pokiwał głową Czandra. – Wydajesz się czasem taka zwyczajna, że czasem o tym zapominam. Ale co z tego, że Newton czy Kopernik byli „tacy śmiertelni”. Dzisiaj ludzie też mają tę przypadłość i za jej sprawą są podatni na wiarę w największe bzdury. Mogą się nawet dla nich zabijać, aby zyskać rzekomą gwarancję transcendentnej nieśmiertelności w tym czy innym raju. Pomyśl o muzułmańskich samobójczych terrorystkach, albo o ludziach rzucających się pod koła słonecznych wozów w stanie Orissa.
– Kopernik, Newton, Bach czy Mozart byli bardziej śmiertelni niż współczesny pan Bhagesh czy Kumar – rzekła kosmitka. – Nie mieli praktycznie medycyny, zwykły wyrostek robaczkowy oznaczał śmierć, a zdarza się on często. Nie wiedzieli nic o chorobach zakaźnych, nie znali szczepień, nie znali nawet zalet higieny. Średnia wieku wynosiła około 30 lat. To smutne, że ich świadomości zostały wrzucone w tak toporny kontekst.
– Ano smutne – zgodził się Czandra, wciąż odruchowo oczyszczając z kurzu pudełko płyty, choć na jego dłoniach było obecnie więcej kurzu niż na plastikowej okładce.
– Ja miałam szczęście, prawdopodobnie płynące z fortunnego skrzyżowania ewolucji genów i memów – Gauri westchnęła. – Wciąż wraca do mnie wspomnienie mojego półsnu, albo nocnej refleksji, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Nie wiem, ile miałam wtedy lat. Może sześć, albo może pięć? W pewnym momencie, gdy leżałam i rozmyślałam, dotarło do mnie, ż mogłabym się urodzić w innym kraju. Mogłabym być Francuzką, albo Chinką, albo Peruwianką… Tak jestem tu, ze swoją hinduskością, z rodziną wierzącą w wielorękich bogów, z kuchnią ostrą jak sztylet, z ulicami miast pełnymi kurzu i biedaków. Ale to nie wszystko, później przyszła do mnie nowa refleksja – przecież mogłam urodzić się mrówką czy sępem, baranem czy kogutem. Nie wiedziałam wtedy nic o genach, zaś moja refleksja podszyta była z pewnością dogmatami o reinkarnacji. U mało kogo jednak prowadzą one do podobnej, szczerej refleksji. Polegającej na prostym „dlaczego jestem tu, a nie tam” i „dlaczego jestem teraz, a nie wtedy”. Sądzę, że ta noc, której daty nie pamiętam, przesądziła o mojej drodze, która zaprowadziła nas do NZDelhi i z pewnością dalej jeszcze…
– Tak, opowiadałaś mi o tym – stwierdził jej przyjaciel, zaś na jego twarzy rozbłysnął uśmiech. – To świetna ilustracja doznania kontekstu, które tak rzadko zdarza się istotom zanurzonym bez reszty i bez protestów w czasoprzestrzeni. Zauważ jednak moja droga, że taka refleksja może równie dobrze doprowadzić do silnej religijności. Nie przypadkowo wspomniałaś przecież mity związane z reinkarnacją…
– Całkiem możliwe, że niejeden twórca czy apostoł religii przeżył podobną chwilę wyrwania z kontekstu – Gauri pokiwała głową. – Przypominają mi się opowieści o Buddzie i jego Maji, ale pewnie także Jezus czy Mahomet mieli swoje chwile wykroczenia poza ramy, które później ubrali w postaci aniołów. Szkoda. O ile lepszy byłby świat, gdyby zrobili lepszy pożytek z tak bezcennej impresji. Co ich zwiodło? Może mieli w sobie za dużo lęku, albo egocentryzmu? Może nie rozumieli świata takim, jakim jest i chcieli go za wszelką cenę uczynić bardziej sprawiedliwym? Tak jakby konwencje społeczne jednego półświadomego gatunku były ważniejsze od wszechświatów z ich bezlikiem gwiazd i innych, wielowymiarowych zjawisk?
– Zauważ, że my też rozważamy naprawianie świata – zaśmiał się Czandra. – A na Kuberze byliśmy nawet takimi technokratycznymi buddami…
– Tak – Gauri wyprostowała się i spojrzała na Czandrę groźnie. Chłopak odsunął się odruchowo. – I to jest poważny problem!
Wyszli ze sklepu niosąc w rękach szare papierowe torebki z płytami CD. Węgielny żar Delhi ogarnął ich bezzwłocznie. Jak zwykle w takie dni wydawało im się, że przedzierają się przez jakieś ciężkie, ciepłe, aksamitne zasłony dzielące ich od wszystkiego. W ich płucach szeleściły ziarenka żaru, przypominające, że wedle niektórych kartografów Delhi stanowi część pustynnego Radżasthanu.
– Idę do ogrodów prezydenckich – rzekła Gauri. – Idziesz ze mną?
– Hmmm… Ambitny ten twój makiawelizm – zaśmiał się Czandra. – Ledwie postanowiłaś, a już uderzasz do prezydenta? Nieźle… – chłopak cmoknął wymownie. – Wydaje mi się, że za sprawą dalekich podróży w kosmosie utraciliśmy trochę ziemską perspektywę.
– Nie rozśmieszaj mnie – zaprotestowała Gauri. – Oczywiście, że nie mam zamiaru spotykać się dziś z rządem Indii. Chodzi o film. Będą kręcić tam film, z samą Kajol.
– Film z Kajol? – Czandra spojrzał wymownie w niebo. – To już prędzej umów się na spotkanie z ministrami. Niektórzy ludzie od lat czekają w wielkich tłumach gapiów, licząc na to, że w końcu wespną się na jakieś wolne drzewo czy płot, aby w końcu zobaczyć swoją boską aktorkę. Zresztą, rzeczywiście jest boska…
– To prawda – zgodziła się dziewczyna. – Zainspirowała mnie kiedyś do tańca. Jest w jej ruchach coś słonecznego, radość i pasja. Tak samo w grze, zwłaszcza w dawniejszych filmach. Coś zupełnie wyjątkowego.
– No więc chyba zdajesz sobie sprawę z szaleństwa swojego planu? – rzekł młodzieniec.
– Moim znajomi z IIC zarekomendowali mnie reżyserowi, jako wielką tancerkę – powiedziała Gauri. – Jest zatem szansa, że mnie wpuszczą.
Niestety, przy płocie oddzielającym miejsce prób filmowych od reszty świata kręcił się prawdziwy tłum zarekomendowanych osób. Wśród nich Gauri zobaczyła zdolne studentki z pobliskiej szkoły, oraz kilka ich stosunkowo młodych wykładowczyń. Jako, że potrzebne były tym razem tylko panie, zaproszeni przez przypadek mężczyźni kręcili się wśród tłumu skonsternowani. Powoli docierało do nich, że tego dnia nie mają żadnych szans.
– Mam pomysł! – krzyknęła Gauri, zaś jej słowa z trudem przebijały się przez wrzawę spragnionych sławy ludzi. – Użyję skafandra. Chodź bliżej mnie.
Czandra stanął posłusznie w pobliżu przyjaciółki i zaczęli powoli kroczyć przez tłum. Niewidzialne pole siłowe skafandra chroniło ich przed ściskiem i powoli rozpychało znajdujących się przed nimi ludzi. Szli wolno, aby nikomu nie stała się krzywda. Osoby w tłumie były na tyle zaaferowane, że nie zwracały uwagi na niewidzialną barierę tak skutecznie spychające je na bok. Każda z nich skupiała całą uwagę na bramce wstępu, lub na miejscu, gdzie podejrzewały, iż taka bramka istnieje. O ile oczywiście istniała. Po kwadransie Gauri i Czandra mogli upewnić się, że takie miejsce jednak nie jest tylko mitem.
– My na próbne ujęcia – rzekła Gauri do strażnika.
– Jasne – zaśmiał się dumny z wielkiej władzy nad otoczeniem strażnik. Jego chude dłonie spoczywały na archaicznej strzelbie. Był bardziej żałosny niż groźny, jak przystało na typowego strażnika w tym kraju. Mimo to, co stanowiło wielką zagadkę dla obserwatorów z zewnątrz, indyjskim strażnikom prawie nikt, poza zorganizowaną bandyterką, nie próbował się przeciwstawić. Choć nie trzeba było mieć wielkich mięśni, czy doskonałego uzbrojenia, aby łatwo osiągnąć w tym względzie sukces. Ciążyły nad tym zjawiskiem dawne mity. Strażnik miał swoją karmę, swoją rolę w rzeczywistości, zaś odmawianie komukolwiek jego roli, bezprawne wtrącanie się w nią, było w hinduizmie wielkim grzechem. Na szczęście dla siebie i być może również dla strażnika, Gauri i Czandra nie byli zbytnio hinduistyczni. Zignorowali zatem reakcję strażnika i po prostu przeszli obok niego. Ten chciał jakoś zareagować, ale szybko się zorientował, że jeśli ruszy za przejściowymi bluźniercami, cały tłum wtargnie na opuszczony przez niego posterunek.
– To nie było trudne – stwierdził Czandra nie mogąc powtrzymać śmiechu.
– Ano nie – zgodziła się z nim Gauri.